Przekład opowiadania Miloslava Švandrlíka Okno do hřbitova ze zbioru Draculův švagr
Mieszkania,
do którego się wprowadziłem, nikt inny nie chciał. Dwaj najemcy
postradali tu zmysły, jeden popełnił samobójstwo, a pani
Bezděkova, która tę swoją
pełnowartościową jednostkę mieszkaniową zamieniła na moją
garsonierę czwartej kategorii, była na skraju załamania. – Ten
cmentarz! – szeptała ciągle blada jak ściana – Ten straszny,
potworny cmentarz! A potem wyszła w pośpiechu, żebym się
przypadkiem jeszcze nie rozmyślił.
Zostałem sam w mieszkaniu, o którym złego słowa nie mogę powiedzieć. Jedyne, co tu było trochę dziwne, to wielkie trójdzielne okno, wychodzące prosto na stary cmentarz. Nocami w czasie pełni można przez nie czytać napisy na nagrobkach. Korony starych kasztanów rzucają długie cienie na marmur rodzinnych grobowców, a kiedy otworzy się okno, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że się słyszy trzepot skrzydeł nietoperzy. Na najwyższym drzewie zwykł siadać pohukujący smętnie puszczyk, którego od czasu do czasu nagrywam na magnetofon.
Zostałem sam w mieszkaniu, o którym złego słowa nie mogę powiedzieć. Jedyne, co tu było trochę dziwne, to wielkie trójdzielne okno, wychodzące prosto na stary cmentarz. Nocami w czasie pełni można przez nie czytać napisy na nagrobkach. Korony starych kasztanów rzucają długie cienie na marmur rodzinnych grobowców, a kiedy otworzy się okno, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że się słyszy trzepot skrzydeł nietoperzy. Na najwyższym drzewie zwykł siadać pohukujący smętnie puszczyk, którego od czasu do czasu nagrywam na magnetofon.
Są
tam jednakże nie tylko nietoperze i puszczyki. Pewnego razu około
północy, kiedy otworzyłem okno, żeby trochę przewietrzyć,
zobaczyłem wynędzniałego mężczyznę w czarnym, staromodnym
płaszczu z rażąco bladą twarzą, stającego na samym wierzchołku
grobowca rodziny Juraczków i usiłującego wskoczyć do mojego
pokoju.
-
Niech pan sobie krzywdy nie zrobi! – powiedziałem – To w końcu
dosyć daleko, a w pana wieku...
Ale on
się odbił, przeleciał przez okno i wylądował na samym środku
pokoju.
-
Niezły wyczyn – pochwaliłem go.
- Za
życia trochę trenowałem. – odpowiedział – Zwłaszcza lekką
atletykę. Sprint i skoki. Ale, jeśli pan pozwoli, najpierw się
przedstawię. Jestem wampirem. Wcześniej nazywałem się Bedřich
Rorát.
-
Jan Tuzar – ukłoniłem się – bardzo mi miło pana
poznać. Krąg moich znajomych jest wprawdzie stosunkowo
szeroki, ale nie dostąpiłem dotychczas zaszczytu poznania wampira.
Przyszedł pan pić moją krew?
-
Bynajmniej – odparł wampir Rorat – pańska grupa krwi szkodzi mi
na woreczek żółciowy, ale jeśli nie ma pan nic przeciwko, to
chętnie bym z panem trochę pogawędził. Poziom życia
towarzyskiego na cmentarzu jest godny
pożałowania.
- Wie
pan, cmentarz to nie operetka.... - powiedziałem – trzeba się z
tym pogodzić. Nie mam nic przeciwko pańskim odwiedzinom, tylko nie
wiem, czym mógłbym pana ugościć. W lodówce mam pastę z
anchois...
-
Proszę się tym nie kłopotać – machnął ręką wampir –
zdecydowanie nie przyszedłem pana objadać. Naprawdę
chodzi mi tylko o to, żeby z kimś porozmawiać. Pańscy
poprzednicy nie okazywali mi zrozumienia. Najwyraźniej brakowało im zimnej krwi.
Gdyby pan widział te sceny...
-
Potrafię to sobie wyobrazić! - zaśmiałem się – Ludzie
przywykli do życia według utartych schematów, a wszystko to, co od
nich odbiega dosłownie ich szokuje. A jak już się ni stąd, ni
zowąd zjawi trup, to...
- Jaki
tam ze mnie trup – westchnął wampir Rorát
– ja, proszę pana, mogę trupom co najwyżej zazdrościć. Trup
się spokojnie rozłoży i już nic go nie obchodzi. A ja,
przyjacielu, nie zgniję i to jest właśnie mój
dramat, ta straszliwa wampirza dola. Wy, żywi, z upodobaniem
skarżycie się na poczucie osamotnienia, odosobnienia. Piszecie o
tym książki i kręcicie filmy. Ale czy można to porównywać do
sytuacji wampira, który jest sam na cmentarzu?
- Nie
ma pan tam przyjaciół? - zdziwiłem się.
- Ani
jednego – spuścił głowę wampir – Wcześniej nas tu było
więcej, bo się grzebało wyłącznie w ziemi. Na sto tysięcy
zwykłych trupów przypadał jeden wampir - to jest taka
środkowoeuropejska norma. Na Bałkanach czy Rusi Halickiej ilość
wampirów była zasadniczo wyższa, ale z jakiego powodu, to nie
umiem wyjaśnić. Niewątpliwie warto byłoby to zbadać. No, ale
potem pojawiły się krematoria, a te zadały nam śmiertelny cios.
Jeżeli człowiek po śmierci zostanie skremowany, nie może zostać
wampirem, nawet gdyby miał ku temu wszelkie predyspozycje.
-
Wszystko ma swoje dobre i złe strony - odpowiedziałem ze
zrozumieniem – z południowo-wschodnich Moraw
zniknęli na przykład wszyscy garncarze.
- A
ludzie nas nie lubią – skarżył się wampir – mają nam za złe,
że utrzymujemy się przy życiu dzięki ich krwi. Ale cóż innego
możemy zrobić? Myśli pan, że nas to jakoś szczególnie cieszy?
Ja za życia nie napiłbym się krwi, nawet gdyby mi ktoś zapłacił.
Ale w chwili, w której pana złożą do grobu, wszystkie ludzkie
uprzedzenia odkłada pan na bok. Nagle zaczyna pan robić coś, czym
za życia się pan brzydził!
- Ja
też się nie zarzekam – zapewniłem go – bo, jak to się mówi,
nigdy
nie mów nigdy.
Kto wie jaki los mnie czeka po śmierci?
-
Najgorsze jest to, że ludzie nas nie zauważają i ignorują –
twierdził wampir. - Był nawet taki okres, kiedy ludzkość
całkowicie wyparła nas ze świadomości. Kilku fizyków, filozofów
czy innych pseudouczonych ogłosiło, że nie istniejemy i
społeczeństwo przestało nas zauważać. Ale co my możemy na to
poradzić? Inne grupy zawodowe by na przykład urządziły
demonstrację, ale nas jest trzech w całych Środkowych Czechach i
nie mamy pieniędzy na podróż, żeby się spotkać w jednym
miejscu. Musieliśmy więc bezczynnie obserwować, jak bezwzględnie
się z nami postępuje. Wampiry zniknęły z literatury, z dzieł
sztuki, z rozpraw naukowych i nie dziw, że także z powszechnej
świadomości. Pewnej nocy odwiedziłem redaktora Pupenca -
systematycznie odsysałem krew całej jego rodzinie - i wie pan, co
on zrobił? Kupił proszek przeciw pluskwom i napisał książkę o
walce z idealistycznymi iluzjami.
- No,
to faktycznie musiało pana dotknąć – powiedziałem.
- Jak
każdego – mówił wampir – kogo praca nie jest należycie
doceniana! My wampiry nie jesteśmy w tej kwestii wyjątkiem. A przy
tym nie tęsknimy za jakąś niezdrową popularnością, która
odciągałaby od codziennych spraw. Nie twierdzimy, że powinniśmy
trafić na pierwsze strony gazet i nie domagamy się kręcenia o nas
wysokobudżetowych, kolorowych filmów, jak o koledze Draculi! Ale
powinno się o nas wiedzieć! Chyba sobie zbytnio nie schlebiam,
jeśli mniemam, że powinniśmy chociaż od czasu do czasu trafić do
kroniki kryminalnej, albo należałoby nam czasem poświęcić jakiś
felieton. Oczywiście, są też inne problemy niż wampiry i duchy.
Ale żeby nas w ogóle nie dopuszczać do świadomości i udawać, że
nie istniejemy? To jest źródłem naszych ogromnych kompleksów!
-
Wszystko w swoim czasie – uspokajałem go – zobaczy pan, że i wy
doczekacie się sprawiedliwej oceny. Nie wolno wam popadać w
pesymizm i beznadzieję. Ja bym powiedział, że już teraz się
zanosi na lepsze czasy. Od czasu do czasu w czasopismach pojawiają
się horrory, naukowcy ogłaszają, że strach przed duchami jest z
natury zdrowy i korzystny dla organizmu, więc myślę, że jeszcze
pan będzie miał powody do radości! Wampir Rorát
się rozpromienił. - Wie pan, ja nie należę do próżnych wampirów
– szepnął – a moje poglądy są zasadniczo postępowe.
Ruszyłbym nawet do boju, gdyby mi na to
pozwalały pośmiertne kodeksy. Ale to pisanie na nasz temat to
naprawdę powinno ulec poprawie. Nie może być stronnicze i winić
wampiry za wszystko, co złe!
-
Proszę się uspokoić, panie wampirze – poklepałem go po ramieniu
– Będą horrory! Nadchodzi epoka wielkiego, radosnego straszenia!
Uśmiechnął
się do mnie z wdzięcznością i długo ściskał moją dłoń.
Potem wziął rozbieg i wyskoczył przez okno. Wylądował
bezpiecznie na grobowcu rodziny Juračków,
odwrócił się i
pomachał do mnie. Oczywiście odpowiedziałem na jego pozdrowienie.
W tej sekundzie księżyc na chwilę zaszedł za chmurę, a gdy znów
się pokazał, po wampirze Roracie nie było już ani śladu.
Naprzeciwko mojego okna widniał tylko opuszczony grobowiec, z
którego napisy mogłem już spokojnie recytować z pamięci.
-
Panie Rorát – zawołałem – gdyby była
taka okoliczność, proszę wpaść mnie znowu odwiedzić! Nie
doczekałem się odpowiedzi.
Rano
spotkałem pannę Bejblovą z drugiego piętra z zabandażowaną
szyją. - To straszne! - lamentowała – Wygląda na to, że mamy w
mieszkaniu pluskwy. Moja szyja płonie z bólu
-
Biedaczysko – pomyślałem – żyje w nieświadomości. Gdyby
zamiast tych powieści psychologicznych i dekadenckiej poezji czytała
horrory, nie musiałaby tak błądzić po omacku.
http://www2.filg.uj.edu.pl/ifs/kns/projekty.html
http://www2.filg.uj.edu.pl/ifs/kns/projekty.html