2011/06/20

Zasady śmiesznego zachowania

Przekład fragmentu opowiadania Emila Hakla ze zbioru Pravidla směšného chování

Korony akacji otacza świetlista łuna

Zaspani przechodnie wynurzają się z amfiteatru cieni, by zaraz znów w nim zniknąć. Czasami obok zadudni tramwaj, w którym na rurach wiszą ogromne, drzemiące nietoperze. Siedzą tam te straszne, bezbarwne małpy, dłubią w nosie i chuchają na szyby.
Jest mgła, siódma rano. Schodzę w dół Aleją Korunną, idę Rumunską, na Bělohradskiej wsiadam do jedenastki. Przechodzę przez wagon na sam tył, opieram się plecami o poziomą poręcz. Z mocno naciśniętym hamulcem skład zjeżdża do Doliny Nuselskiej. Przejeżdżamy przez krainę przebudzających się sklepów, hal targowych, lombardów, fitnessclubów i innych spelun. Wleczemy się wzdłuż wzgórza Bohdalec, mkniemy ulicą U Plynárny. Mijamy kotlinę z bocznicą kolejową pełną wysłużonych wagonów. W końcu. Praga – Spořilov. Dzielnica zaniedbanych parków i zatęchłych bloków z wielkiej płyty z czasów planu pięcioletniego. W jednym z nich kostką środkowego palca naciskam dzwonek z wyblakłym napisem. Po dłuższej chwili w mętnym szkle drzwi wejściowych rysuje się cień ojca.

- No, wchodź – mówi.

Idę za nim. W smudze jego zapachu jest coś nowego. Ostatnimi czasy nie przesadza z myciem, co jest akurat zrozumiałe. Też już wchodzę do wanny tylko wtedy, kiedy mam iść między ludzi. A tu nagle czuć wodę toaletową, dezodorant, jakąś chemię.
Złożony dywan, uciapany telewizor, a na nim damskie beżowe czółenko, wypełnione drobnymi monetami. Sterty teczek, wycinków, skoroszytów, broszur, encyklopedii, płyt winylowych, pudełek, fiolek, ogryzków. Wszystkie płaskie powierzchnie pozalepiane są plakatami jego ulubionej piosenkarki. Z niedomkniętej szafy wyziera barwny splot szelek. Szelki ma ojciec wyjściowe, mieniące się srebrnozieloną barwą, w czerwono-czarne paski, niebieskie w żółte groszki, grubo tkane oliwkowe - co jedne, to piękniejsze.

- Czym jedziemy? - pyta
- Taryfą.
- Taksówkarze są, cholera, drodzy.
- To nic.
- Za rok mi stuknie osiemdziesiątka.
- Co to ma do rzeczy?
- Mam małą emeryturę.
- Przecież się nie będziemy tłuc autobusem, dzwonię po taryfę.
- Za ile może przyjechać?
- Za kilka minut.
- To jeszcze nie dzwoń, muszę się upewnić, że wszystko mam.

Grzebie w dwóch torbach. Jedną zabieram ja, drugą on. Schodzimy po schodach, idziemy wzdłuż domu. Przez balustrady szeregów balkonów prześwitują połamane krzesła, hulajnogi. Stoimy na rogu, czekamy. Poranna mgła dawno już ustąpiła miejsca słońcu. Wzniesienie nad ruinami pałacu na Zaběhlicach jaśnieje świeżym, porannym światłem. Wiatr pogwizduje, kandelabry salutują, kwitnie forsycja. Przy krawężniku hamuje skoda fabia. Pomagam ojcu wsiąść. Mamy problem z włożeniem nóg do środka. Facet za kierownicą przygląda nam się we wstecznym lusterku.
Wysiadamy przy bramie, za dyżurką analizujemy drogowskaz. Nie szukamy numeruu A2, A3 ani A5, tylko G3. Wydeptana kostka wiedzie nas między budynki. Okrążamy granitowo szary barak, wchodzimy do środka, meldujemy się w recepcji. Siadamy na parterze pod drzwiami z napisem IZBA PRZYJĘĆ. Raz na jakiś czas się otwierają, wymawiane jest nazwisko, ktoś się podnosi, wchodzi, po pewnym czasie wychodzi i odchodzi jak zamroczony.
Idę do automatu po dwie kawy. Ojciec przekłada gorący kubeczek z ręki do ręki i siorbie rozdygotany


- W ostatnich latach cały czas mam ochotę na sardynki – mówi.
- A jesz je?
- Jem. Słuchaj, spokojnie możesz mnie tu zostawić i iść, to może długo trwać.
- Poczekam.
- No dobra.


Siedzimy, milczymy.
Drzwi się otwierają, głos wymawia nazwisko.

- Poczekasz tutaj? - upewnia się.

Kiwam głową, że tak. Czekam.
Wewnątrz słychać stłumioną rozmowę.
Ojciec wychodzi z drukowanym formularzem w ręku, siada.

- Mam nowotwór jelita grubego – oznajmia – za pięć dni będą mnie operować. Teraz tylko mieć nadzieję, że się uda.

Wypełnia formularz. Ostrze ołówka unosi się nad kolumną: O przebiegu leczenia pacjent chce być informowany przez lekarza: a) w pełnym zakresie, b) w ograniczonym zakresie, c) nie chce być informowany.

Zakreśla b).

Zajmuje się nami sanitariusz, przypominający czarny charakter z niemej groteski. Ma te strasznie zjeżone brwi i sińce pod oczami. Schodzimy z jednych schodów, wchodzimy po innych, zatrzymujemy się przy drzwiach z numerem 7. Mężczyzna je otwiera. Na łóżkach szereg rekonwalescentów poprzypinanych do różnych rurek i worków. Tatko to widzi. Zatrzymuje się, odwraca. Widocznie przyszło mu do głowy, żeby wziąć nogi za pas póki jest to jeszcze możliwe. Wejście jednak zastawia całym ciałem sanitariusz. Idzie więc w stronę wolnego łóżka i jakoś posłusznie, oficjalnie na nim siada.

Pytam, czy czegoś mu nie potrzeba. Mówię, że go odwiedzę. Odpowiada, żebym nie przychodził, że wie jak to jest, że będą go teraz ciągać na badania, żebym przyszedł już po. Żebym zadzwonił do pani doktor Junkianowej, doktor Junkianowa, zapisz sobie numer. Zapisuję.

Na dworze szczebiocą ptaki. W piwnicy budynku głucho terkocze pompa, kompresor czy wentylator - jakiś agregat.