2012/11/27

Czym jest człowiek?

Fragment opowiadania Co je člověk? ze zbioru Pasáž Sylvii Fischerovej



Czym jest człowiek?


Czym jest człowiek? – Mroczną zamaskowaną materią. Trzciną myślącą. Czymś, co ginie ze swojej własnej woli. Czymś, co nie wie, czym jest i musi nieustannie dociekać. Co odchodzi od siebie ku sobie... ku sobie od siebie.
Nie: zła odpowiedź. Człowiek to kobieta i mężczyzna. A zatem mroczna i zamaskowana materia opadająca na mroczną i zamaskowaną materię...


1
Mieszałam kawę. Kawa była w białej filiżance, filiżanka na białym stole, stół w ogródku na ulicy Starego Miasta. Po mieście chodzili ludzie w tę i z powrotem. Mieli ciemne okulary przeciwsłoneczne, torby, czasem aparaty fotograficzne, byli turystami, ale tylko niektórzy. Nie wyglądali, jakby chcieli ustalić, czym jest człowiek. Kiedy człowiek jest człowiekiem, to przecież wie, czym jest człowiek... nie musi dociekać.
Tylko że to nie jest takie proste. W przeciwnym wypadku sowa wiedziałaby, dlaczego jest sową, a jamochłon - dlaczego jest jamochłonem.
No tak, tylko może sowa wie, dlaczego jest sową, tylko ty o tym nie wiesz. Nie jesteś sową. Co wiesz o sowach?
Nie, zostawmy te sowy. Jestem człowiekiem, a o człowieku nie wiem prawie nic. Nie wiem, dlaczego robi to, co robi. Dlaczego człowiek tworzy ogół ludzkości. Dlaczego ogół ludzkości składa się z ludzi, którzy tutaj - tak jak my - siedzą w kawiarni i dyskutują.
- Ja bym jeszcze poprosiła dwie dodatkowe porcje cukru – Johana uśmiechała się do kelnera. Z dwoma odsłoniętymi rzędami zębów, skośnymi oczami i wystającymi kośćmi policzkowymi pod burzą rudych włosów nie wyglądała jak człowiek, tylko jak łasiczka.
- Jak sobie pani życzy – powiedział tutejszy Ganimedes i oddalił się.
- Będziesz gruba i będziesz mieć zepsute zęby – powiedział Jakub.
- Jeszcze nigdy nie miałam próchnicy! - Johana znów zaczęła się szczerzyć – Cukierki jadłam od małego, ale nie mam ani jednego ubytku. Mnie się próchnica po prostu nie ima.
- Za to imają się ciebie gołębie, no nie? - powiedział Mato. Johana się mu podobała, tylko że jej koledzy ze studiów nie interesowali…
- To nie moja wina – broniła się Johana – one mnie mianowicie nie widzą – wyjaśniła nam.
- One co?... Co takiego?
- Nie widzą mnie – powtórzyła. Sprawdziłam to, tutaj w Pradze, ale też na placu św. Marka w Wenecji. Gołębie mnie po prostu nie widzą – dodała triumfalnie.
- A skąd to wiadomo? - zapytałam ostrożnie.
- Wpadają na mnie. Uderzają mnie w głowę. Po prostu lecą i nie widzą mnie. Przez cały plac świętego Marka się musiałam przeczołgać – Johana mówiła tak  szybko, jakby strzelała z karabinu maszynowego.
- Nie wydaje mi się – powiedział Jakub, odrzucając warkoczyk. Miał za sobą kilka lat nauk przyrodniczych. - Gołębie widzą ludzi.
- Tak, ale mnie nie widzą – powiedziała Johana.
- A jesteś pewna, że jesteś człowiekiem? - zapytał Jakub numer dwa, blondas z niebieskimi oczami, który wyglądał jak zuch albo skaut. W głębi duszy się z nim zgadzałam. Może gołębie nie widzą łasiczek. To jeden ze sposobów na zachowanie naturalnej równowagi. Żeby się gołębie zbytnio nie rozmnożyły, ich oczy nie mają możliwości dostrzeżenia drapieżnika.
- Hej. No to jestem – Štěpán, kolejny student, dosiadł się do stołu. Spędzenie raz na jakiś czas godziny w kawiarni było jednym z obowiązkowych punktów programu. 

Nauka greki była trudna, a poza tym do czego właściwie prowadziła? Czego mogłam ich nauczyć? Gramatyki martwego języka. Tylko że oni byli żywi. My byliśmy żywi, a każdy inny: jeden wyglądał jak człowiek północy z tym warkoczykiem, inny jak Rzymianin, kolejny jak rycerz. Štěpán nie wyglądał jak Rzymianin ani gladiator, a na grekę chodził dodatkowo, bo pisał pracę doktorską. Tylko po co człowiekowi doktorat z Arystotelesa? Po co się ma człowiek w ogóle zajmować przeszłością inaczej niż tylko jako rozrywkową lekturą po niedzielnym obiedzie albo po wtorkowej kolacji? Na co człowiekowi wiedza? Chyba żeby uświadomił sobie swą własną marność. Byliśmy po prostu śmieszni z tą swoją epistemofilią, chorobliwą tęsknotą za tym, by wiedzieć więcej i więcej. Tak jak ktoś gromadził pieniądze, my gromadziliśmy informacje. Ani jedno, ani drugie nie miało żadnych naturalnych limitów. Do momentu, w którym się człowiek nie zaciął jak płyta gramofonowa. Szklanka z winem w ręce Štěpána była pusta.
- Nie, rozumiesz – wyjaśniał Oldřišce – O co w tym jakby chodzi? Rano się, wiesz, budzisz, patrzysz w sufit, rozkładasz ręce i co? No co? Siadasz, czytasz, zaczynasz pisać pracę, którą ostatecznie przeczyta dziesięć osób, nie dlatego, że ich to, wiesz, interesuje, tylko dlatego, że muszą. I co? No co? Jasne, że wypiję jeszcze jedną szklankę wina – skinął na Ganimedesa i spojrzał na nas. Nikt nic nie mówił.
- No a potem przychodzisz do domu – jest wieczór, a ty sobie, wiesz, siadasz i gapisz się w książkę. Jest niedziela, a ty pracujesz. Gapisz się w coś. Po prostu nie masz czasu. Nie masz normalnego czasu. To jest kompletnie do niczego. Serio, do niczego.
Wyrzucał to z siebie jak górska koza bobki.
- A czego ty byś w takim razie chciał? - powiedział Jakub numer dwa ostrożnie.
- No po prostu normalnie rano przyjść do pracy, tam mi mówią, co mam, wiesz, robić, ja to zrobię, a jak to zrobię, to idę domu. I mam wolne. W piątek przychodzę do domu i mam w sobotę i w niedzielę wolne. I mam kasę.
- Na co Ci kasa? - zapytała Oldřiška z zaciekawieniem.
- No na co... Będę mógł gdzieś pójść, dokądś pojechać. Załatwię sobie jakieś mieszkanie albo coś. Założę rodzinę na przykład. Co mam jakby teraz? Nic. 

Druga szklanka była pusta.
Kiedy Štěpán mówił, szum kawiarni zanikał, słowa wciągały mnie do krainy snu, do przytłaczającej krainy miasta, z której nie ma ucieczki. Miałam niedawno sen:

Wysiadam z autobusu w jakimś mieście, myślę, że to Ołomuniec, nieznajomy młodzieniec również wysiada i pyta mnie o ulicę Nuslikową. Nic mi to nie mówi, ale idę z nim kawałek i za chwilę natrafiamy na wielki plan miasta na metalowej tablicy: są tam zaznaczone poszczególne ulice, pomiędzy nimi na skraju znajdujemy także Nuslikową. Domy na niej są jednak naprawdę osobliwie nakreślone: jako piętrowe samochody osobowe, z zaczernionym górnym poziomem. Dziwi mnie to, chłopak patrzy na mnie i mówi: Pani o tym nie wie? To są przecież te dzisiejsze nowoczesne ulice, na których dom jest jedynie miejscem parkingowym, tam się przyjeżdża samochodem z pracy, parkuje się i idzie spać. Spać? W samochodzie? Nie mają tam za mało przestrzeni? dziwię się, chłopak wyjaśnia, że z tyłu w samochodzie mają miejsca do spania specjalnie przygotowane i dostosowane do standardów, da się to złożyć, jeden ma głowę tam, gdzie drugi nogi, a w dodatku śpią bokiem do siebie, żeby zaoszczędzić jak najwięcej miejsca.
Wyślę Štěpána na Nuslikową.

- po prostu zawsze chce tego, czego nie ma, jeśli ma skomplikowaną pracę, to chce prostej, a wszystko to dowodzi faktu, że człowiek...
-... to trąba. - Jakub numer jeden wszedł Matoušowi w słowo. - Co zresztą wynika z definicji człowieka jako gatunku Homo sapiens sapiens. Jedno sapiens walczy z drugim sapiens. To się nie może dobrze skończyć.
- To jest niezłe, to z tym jednym i drugim sapiens - Matouš kręcił głową – skąd to wziąłeś?
- Stąd - Jakub stuknął się w głowę – Jeszcze jakieś pytanie?
- Człowiek jest po prostu dziwny – powiedziała Oldřiška.
- Nie, człowiek jest dwunogim stworem bez upierzenia – powiedział Štěpán – To jest klasyczna filozoficzna definicja.
- No i człowiek potrafi pilotować samolot – powiedziała Johana.
- Że co umie? - obaj Jakubowie zapytali jednocześnie.
- Umie pilotować samolot – wyjaśniała Johana – Na przykład szympans nie potrafi pilotować samolotu.
- Skąd wiesz?
- Czytałam o tym w gazecie. Robili takie eksperymenty. Człowiek się od szympansa różni tym, że potrafi pilotować samolot. Szympans nie umie pilotować samolotu.
- Ale wy do tego źle podchodzicie - Matouš nalewał sobie kolejną szklankę wody – Ja wam to wytłumaczę. Mam siostrę w liceum. Przerabiali naturę człowieka.
Stół się wzburzył. Johanie zalśniły oczy. - Było tam o tym szympansie? O tym samolocie?
- Nie było o szympansie. Podstawową cechą człowieka jest zdolność logicznego myślenia.
Stół się zatrząsł od niepohamowanego śmiechu.
- No, a potem idzie potrzeba społeczna. Komunikacja i w ogóle.
Kawiarnia huczała jak zwykle. Ludzie przychodzili i wychodzili, usłużne duchy migotały pomiędzy nimi, turyści czasem przystawali przed ogródkiem i znów znikali z powrotem w ulicznym ruchu. To nie była ich kawiarnia. Japońska wycieczka prowadzona przez niezbędną przewodniczkę z parasolem zatrzymała się przed kościołem po drugiej stronie ulicy i podziwiała jego fasadę wraz z rzeźbami. Po co? Co im mówi martwy Jezus na krzyżu, otoczony gromadą świętych? Dla nich jest to tylko widowisko – sztuka i miejscowy folklor, który naturalnie swoją wizytą niszczą.
- A potem tam było powiedziane, że człowiek potrzebuje być w centrum uwagi. Że chodzi mu o autoprezentację. Że jest egoistą i pragnie korzyści. Oraz bogactwa, władzy i sławy.
- Dobre – powiedziałam. Jak tak będę siedzieć i słuchać, dowiem się, czym jest człowiek. Może dojdą i do sów. Przeważnie się starałam za bardzo nie wtrącać do rozmowy, ale momentami nie wytrzymywałam. Cechą człowieka była przecież niekonsekwencja. Cała historia ludzkości wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby ludzie byli konsekwentni, gdyby ich ciągle nie zwodziły litość i współczucie - ta druga strona żądzy władzy, pieniędzy i korzyści wszelkiego typu. Historia była prążkowana jak babka marmurkowa. Zawsze kiedy się wydawało, że niekontrolowane zło bierze górę, przylatywał anioł zbawienia i odwracał kocioł dziejów do góry dnem. Gulasz się wylewał, przybiegały bezpańskie psy i chłeptały... A jeśli wyglądało na to, że w końcu któraś z tez o ludzkim dostojeństwie zaczyna obowiązywać, jak gorące pustynne samum nadciągała katastrofa.
- To jest faktycznie odkrywcze – powiedział Jakub – mieli tam coś jeszcze?
- Pewnie. Uczeni, odkrycia, potrzeba religijna. - Matouš miał pamięć fotograficzną. Zawsze pamiętał, co jest po lewej stronie na dole i po prawej na górze.
Japończycy się ruszyli. Czeka ich jeszcze dziesięć kolejnych zabytków. Albo przynajmniej pięć. Ich religia, szintoizm, polega na czczeniu martwych przodków. Może myślą sobie, że Chrystus na krzyżu to nasz martwy przodek, uprzywilejowany martwy przodek numer jeden. Tylko jak mają zrozumieć, że jedyny martwy przodek wszystkich ludzi jest przy tym także bogiem? Jak w ogóle cokolwiek mogą zrozumieć, skoro tutaj nie są u siebie? I skąd ja wiem, że tu jestem u siebie? A co, jeśli mieli rację manichejczycy i gnostycy, kiedy mówili, że człowiek jest na ziemi jedynie gościem, jest jak w przydrożnej knajpie przy wypożyczonych dzbanach, stołach i łóżkach, ale jego własne ja, jego dusza, mieszka gdzieś indziej? Dlatego też nie rozumie świata i siebie, jest jak Japończyk w Pradze, tylko o tym nie wie.
- Do jakiego liceum chodzi siostra? – zapytała Oldřiška.
- Do chrześcijańskiego – powiedział Matouš – Ale to bez znaczenia. W nawiasie za nazwą mieli napisane: wiara. Potrzeba zmierzania dokądś. A na końcu było hasło: Być dobrym.
Kawiarnia się jakby zatrzymała. Nikt się nie poruszał.
- No to wszystko jasne. Na co jest w takim razie to wykształcenie? - powiedział Štěpán. - Na co, jeśli w człowieka wciskają takie rzeczy? Na cholerę.


2

Biała chmura, która pędziła od lewej, chciała pożreć chmurę z prawej, ale ta jej uciekała dalej w prawo, z taką samą prędkością. Nigdy się nie dogonią, nigdy się nie spotkają. Chmury wisiały nad miastem jak latające balony, pomiędzy którymi przebłyskiwało słońce. Byłoby cudnie, gdyby mieszkańcy wsiadali do balonów i organizowali loty widokowe nad miastem. Pojedynczo lub parami wsiadaliby na białe chmury i patrzyli z góry na wszystko. Na siebie, których zostawili tam na dole...
Ja wsiadłabym sama. Ivan nie mógł. Miał spotkanie. Wyszłam z kawiarni i zadzwoniłam, że wpadnę, ale on powiedział: „Nie przychodź, mam spotkanie, zobaczymy się wieczorem.”
Wsiadłabym sama i patrzyła na niego na spotkaniu. I na swój cień, ciągnący się za nim, rzucający cień na jego cień, który z kolei rzuca cień jemu, a potem wchodzą do budynku i nie zobaczę, na kogo on rzuca cień.
Tydzień temu mi powiedział – przyszłam do domu i przygotowywałam kolację – „Ty nie zwracasz na mnie uwagi.” Nadziewany kalafiorze, nie zwracasz na mnie uwagi. Mój miły wieszaku w przedpokoju, zwracaj na mnie uwagę. Podeszłam do niego, objęłam go, spojrzałam mu w oczy. Miał w nich las. Nie było widać, co jest w lesie. Tylko oko wyglądało na zewnątrz z lasu, oko zwierzęcia, które nie wie, dokąd iść.
Mój miły jelonku, będę cię bardziej zauważać. Jelonku, a ty będziesz potem zauważał mnie?
To przecież było z literatury. W książkach się pisało o tym, jak się ludzie nie rozumieją, jak nie mogą razem żyć. Jak jest jedno, a obok drugie. Dwie chmury, które się nigdy nie dogonią. Ale my zasypialiśmy razem w ciemnoniebieskiej pościeli z porozrzucanymi na niej gwiazdami, obejmowaliśmy się tak trwale całą noc, że aż nie mogliśmy spać i dopiero nad ranem ręce się uwalniały i każdy odpływał do swojego świata, przynajmniej na chwilę. Nam się to nie mogło przytrafić, myślałam o tobie cały czas, miałam cię z tyłu głowy nawet kiedy cię nie było. Mam cię tam cały czas. Teraz.
Podniosłam się z ławki i ruszyłam w drogę dookoła jeziorka. Z rzeźby na środku tryskała woda i spadała w ławicę ryb. Najwięcej było pomarańczowych – w promieniach słońca błyszczały, migotały, wyjawiały całą jaskrawość świata. Świat jest monstrancją! - krzyczały pomarańczowe rybki i były momenty, kiedy im wierzyłam.
Dróżka wysypana piaskiem skręciła w prawo. Przebiegł mi przez nią paw, a za nim kolejny. Ścieżkami przechadzali się turyści, ale nie było ich jakoś dużo. Zatrzymałam się przy rzeźbie Diany. Dlaczego tu nigdy wcześniej nie zaszłam?
Za Dianą następowała cała kolumnada antycznych rzeźb. Po obu stronach wyznaczały drogę między zielonymi trawnikami, na których tkwiły po francusku przystrzyżone krzaki. Z góry spoglądał na mnie Herakles w skórze, to musiał być Dionizos... Było zabawnie zbierać plony epistemofilii i rozpoznawać poszczególnych bogów i boginie po atrybutach, trójząb należał do Posejdona, winogrona do Dionizosa, sandały ze skrzydłami miał Hermes, dłoń pełna dziwnych drutów przedstawiała Zeusa z piorunami, pięknością w hełmie i z ogromną włócznią w ręce była oczywiście Atena...
Podniosłam wzrok. Ogarnęła mnie nagła fala oburzenia. To są chyba jakieś żarty! Zepsują nawet taki piękny ogród, taką przystań smaku – ble! Czyżby to zdążyli jeszcze komuniści? Albo jakaś moderna czy postmoderna po nich? Ogromny czarny mur był coraz bliżej. Tkwiły na nim grube i mocne wypustki, wyglądały jak liany, jak tłuściutkie i nażarte robaki. Albo jak napięte liny na górskich szlakach. Może to była ćwiczebna ścianka dla wspinaczy. Tutaj, na Nowym Mieście. Jak im mogli na to pozwolić?
Turyści fotografowali mur i siebie stojących przed nim. Atrakcję się da zrobić absolutnie ze wszystkiego...
Kiedy podeszłam bliżej, okazało się, że na murze nie ma lin, tylko jakieś czarne sople w kształcie kwiatów. Mur, który tworzył tylną część ogrodu, był czarny, zbity i straszny. U dołu w wbudowano w niego dwoje drzwi.
Skierowałam się do tablicy przy murze. Litery wyryte w błyszczącym metalu wyjaśniały, że renesansowe ogrody miały swoją drugą stronę: ciemną stronę natury, która wiodła w miejsca jeszcze ciemniejsze, miejsca zaniku, śmierci i kary, być może do zaświatów i do Tartaru; ale drzwi zostawiano zamknięte. Węże, płazy, jaszczurki, szczury, głowy potworów, to wszystko tkwiło zmyślnie wbudowane w czarną tkankę ciemnej strony ogrodu. Wystarczyło szukać...dobrze poszukać... Oczy mi jeździły po murze w tę i z powrotem, dopóki… faktycznie, lśniące ciało węża wspinało się niemal na środku muru. Pośrodku przeciwnej strony duszy. Być dobrym! Jak człowiek mógł być dobry, kiedy to wszystko w nim mieszkało? No dobrze, ale gdzie by mógł być ten szczur... Kręciłam głową w jedną i drugą stronę.
- Jej, dzień dobry, to pani? - Honza, kolejny mój student, stał obok mnie. Miał tendencję do spotykania mnie w najróżniejszych miejscach – w metrze, na przystanku tramwajowym, w bibliotece, raz go nawet spotkałam na szczycie jednej z praskich dzwonnic.
- Szuka pani jaszczurki? - zapytał.
- Nie, szczura – powiedziałam.
- Jest skrajnie z prawej – wskazywał na bok – tam, obok sów.
- Sowy? Są tu też sowy?
- Cztery puszczyki, tam, w tej wielkiej klatce. Tylko one są żywe. - skinął głową. - Ale mnie się bardziej podobają te sztuczne. Są takie...żywsze. Nie sądzi pani?
Nie sądziłam. Szczur nadal się przede mną chował.
- Dziś już tego nikt czegoś takiego zrobi – kręcił z satysfakcją jasnowłosą głową – Nikt nie wyprodukuje takiej ściany ani tych rzeźb.
Tak, moi studenci byli staromodni. Wielu odmawiało korzystania z telefonu komórkowego. Pielęgnowali uzależnienie od minionych czasów. Identyfikowali się to z Republiką rzymską, to z Akademią Platońską, chcieli żyć w katakumbach albo w Aleksandrii, a pozostali w średniowieczu jako rycerze. Tak jak inni wybierali sobie kolor włosów albo styl muzyczny, oni sobie wybierali epokę i wyznanie. Byle tylko nie być tu – pomiędzy supermarketami, reklamą i mediami, globalizacją, infantylizacją, pornografią, pieniędzmi i znów pieniędzmi – ale to tu był czas i świat.
-To zrobi znowu coś innego, nie? - zdecydowałam, że będę tego czasu i świata bronić – A tego potem z kolei nie zrobi nikt następny po nim. Jest tak wciąż na okrągło. Czasy są przypisane ludziom jak dowody osobiste.
-Tylko że nie chodzi o to, że jest po prostu inaczej. Jest tak… nieprzejrzyście, rozumie mnie pani? - oczy za okularami patrzyły uporczywie gdzieś tuż obok mnie.
-No, tak niezupełnie – powiedziałam zgodnie z prawdą.
-Wcześniej to było jasne. Nie mówię, że było lepiej, ale przynajmniej się wiedziało, co się dzieje. Na przykład u Herodota widać, co kto robił przeciwko bogu, jacy Persowie byli aroganccy, i dlatego ich Grecy pokonali. To jest proste jak równanie. Całą historię ma pani przed sobą. Tylko że dziś tak nikt nie napisze. Wszyscy uprawiają naukę i gonią za tytułami. W ogóle nie widać, co się dzieje i dlaczego.
Za nami odezwał się huk, śmiech i krzyki. Piasek ogrodowej ścieżki skrzypiał pod naporem stóp. Panna młoda, cała na biało, w białym kapelusiku z woalką, wisząca na panu młodym w czerni, doszła do muru i przyjęła pozę dla fotografa. Niemal w mgnieniu oka zaczęło padać. Ktoś z grupy rozłożył kolorowy parasol w pasy i podał go panu młodemu. Fotograf, młodzieniec w zamszowej kurtce, fotografował i fotografował. Pozostali wesoło gwarzyli (…)

2012/09/03

Szara strefa


Przekład opowiadania Jiřího Dědečka Šedá zóna ze zbioru Snídaně se psem



Hynkowi od zawsze podobały się te dwa domy naprzeciwko budynku radia na ulicy Vinohradskiej. Ich sczerniałą fasadę, na poziomie wyższych pięter poznaczoną sowieckimi karabinami maszynowymi, z przyjemnością pokazywał przyjaciołom z zagranicy nie tylko po sześćdziesiątym ósmym, ale jeszcze dobrych dziesięć, piętnaście lat po aksamitnej rewolucji. - To nie druga światowa – mawiał z uśmiechem – to były karabiny naszych przyjaciół...

Ale cudzoziemcy nie za bardzo mu wierzyli; im dalej z Zachodu pochodzili, tym mniejsze było ich zaufanie. Na początku lat dziewięćdziesiątych mu nawet pewien redaktor stacji France Inter, komunista z krwi i kości, powierzył stufrankowy banknot prosząc, żeby Hynek dostarczył go jednej prześladowanej rodzinie do Wałaskiego Międzyrzecza.

- To są moi przyjaciele, ich córka uczyła się w liceum u nas, w Nimes – wyjaśniał.
- Napisali mi, że po tej tak zwanej aksamitnej rewolucji dochodzi u was do okrutnych prześladowań komunistów. Ojciec rodziny stracił pracę, więc chcę im coś posłać na dobry początek.
Hynek zaśmiał się - sto franków to było niewiele ponad pięćset koron, ale francuski kolega zinterpretował śmiech jako wyraz ironicznej niezgody.
- Proszę się wczuć w sytuację ludzi, którzy w to wierzyli, uczciwie pracowali dla idei, a teraz ich prześladują lustracyjne komanda na każdym kroku...! - Francuz oburzony gestykulował, a ostatnie słowa już wykrzykiwał.
- Nie ma tu żadnych lustracyjnych komand – Hynek machnął ręką i znów się zaśmiał, wyobrażając je sobie.
- Proszę pana, komu pan chce to wmówić! - wykrzyknął Francuz, ale natychmiast ściszył głos i rozejrzał się z trwogą po korytarzu, żeby zwrócić uwagę na możliwość bycia obserwowanym na każdym kroku.
- Widział pan jakieś komando? - zapytał Hynek.
- Oczywiście, że nie, tajnej policji pan na ulicy nie uświadczy - szeptał Francuz z przewagą tego, który ma rację.
- Przecież musi pan wiedzieć, o co chodzi, to jest coś takiego, jak kiedyś SB.
Hynek z rezygnacją pokręcił głową: - Ale...ale to nie tak...! Skąd, na Boga, pan bierze takie informacje?
Francuz jednak kontynuował: - Panu się to może wydaje właściwe, bo pan był dysydentem i walczył z komunizmem całymi latami, co oczywiście będzie pan już musiał rozważyć we własnym sumieniu, ale oni...
- Nie byłem żadnym dysydentem – przerwał mu Hynek. – Należałem do milczącej większości, tak zwanej szarej strefy.

Pod koniec lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku niespodzianie nadszedł czas, w którym świat dojrzewał do dziwnego pojednania i gdy Zachód, tęskniąc za transparencją Rosji, przymykał oczy na zbrodnie jej obecnych przywódców. Hynek obawiał się, czy po współczesnych nie przyjdzie kolej i na tych z przeszłości, aż po Stalina, a wskutek tego czy nie pojawi się nowe spojrzenie na sześćdziesiąty ósmy rok. Im był starszy, tym intensywniej uświadamiał sobie wszystko, czego komunizm go pozbawił. Miał mocne postanowienie, by przeżyć tak samo długi okres po rewolucji, jak przed nią, żeby przypadkiem nie umrzeć jako człowiek, któremu większość życia pochłonął totalitaryzm. - Chociaż pół na pół - mawiał. (Dopóki nie wyremontują tych domów, będzie dobrze.)

Jako piętnastolatek aż do końca września konsekwentnie opluwał pojazdy okupanta. Człowiek nie może jednak całego życia „przepluć”. Zdecydował, choć wpadało to w nieprzyjemny, dydaktyczny ton matczynych kazań i dobrych rad, że protest i niezgodę wyrazi wytężoną pracą. Koniec końców – mawiał, gdy ze zdumieniem obserwował konsolidujący się reżim i jego oznaki w miejscu pracy – ta Partia jest tak głupia, że jakakolwiek, choćby przeciętnie inteligentna audycja od razu staje się manifestem antypaństwowym. W pracy unikał polityki, kiedy tylko było to możliwe. Koledzy śmiali się z niego, że stara się uciec przed przeznaczeniem. Wielu zapamiętało literackie artykuły Haštala z minionych lat jako przykład co najmniej odstraszający.


Przypomniał sobie ojca i jego marną próbę odrodzenia w sobie twórczego ducha po aksamitnej rewolucji oraz epigramat, z powodu którego poszli na noże. Znów miał przed oczami zmarniałą postać byłego oficera Czechosłowackiej Armii Ludowej, pochylającego się w brudnej, szeleszczącej kurtce nad jeszcze brudniejszym plecakiem i szukającego czegoś w beznadziei jego wnętrza.

- Chciałem ci dać coś do przeczytania, Hynku... Gdzieś tu to musi być, taki jakby żarcik, ale myślę, że to by...kurde, gdzie to mogłem podziać...
- W porządku, tatku, i tak się spieszę – Hynek starał się uniknąć tej kłopotliwej chwili. W ogóle nie miał wątpliwości, że będzie kłopotliwa, bo takiego charakteru nabrały po latach właściwie wszystkie rozmowy z ojcem; zawsze miał wrażenie, że oczekuje od niego nie odpowiedzi na zadawane pytania, ale raczej rozgrzeszenia. - No, ale to by musiała poprzedzić spowiedź, tatku – zwracał się do niego w duchu z ironią; na głos nigdy by tego nie powiedział.
- Tato, tato...
- O, już mam! Popatrz, tu jest... to jest tylko taki jakby epigramat, ale ja myślę...- Haštal rozwinął zmiętą kartkę papieru, na której jednej stronie był czarno-biały druk. Musiał to gdzieś zedrzeć ze ściany. MY NIE MILCZELIŚMY W PIOSENKACH. KONCERT FOLKOWY. - Hynek odczytywał z mozołem przybrudzone litery. Zanim jednak dotarł do spisu bohaterskich uczestników, ojciec wygładził papier dłonią i na niezadrukowanej stronie z zakłopotaniem, ale też z oczywistą dumą pokazał mu dwie krótkie linijki ręcznie pisanego tekstu. Wielkie drukowane litery głosiły: „Do partii nie wstąpiłem, tak popieprzony byłem”.

Hynek długo milczał, patrząc na ten idiotyzm. Może gdyby jakaś kapela wykorzystała go jako refren, dorobiła do niego jeszcze kilka innych nieskomplikowanych pomysłów i wykrzykiwała ze sceny jako zarzut...
- No tak... A będzie jakiś ciąg dalszy? - zapytał, żeby zyskać na czasie.
- Nie no, to jest już całość... O nic więcej nie chodzi, tylko o ten żarcik, wiesz... - wyjaśniał ojciec, patrząc w podłogę jak uczniak odpytywany przy tablicy.
- Ale tatku – artykułował ostrożnie Hynek – przecież to nieprawda...

Haštal zaczerwienił się i przestąpił z nogi na nogę. Spojrzał na syna z ukosa i zaczął starannie składać kartkę na coraz mniejsze kawałki.
- No tak, ja... oczywiście niby masz rację, tylko...tylko że myślałem...mi chodziło tak tylko dosłownie... może jeszcze w połączeniu z jakąś karykaturką...
Hynek pokręcił głową.
- Więc myślisz, że to kiepskie? - zapytał zrezygnowany Haštal – Że to gorsze niż to, co się teraz robi?
- Ja tam nie wiem, co się teraz robi – odparł Hynek wymijająco.
- No jak to, przecież jesteś w radiu...
- Ale zajmuje się tam innymi rzeczami.
- No nic, dobrze... To zapomnij o tym. - powiedział Haštal.

Ale Hynek nie zapomniał. Scenka często do niego wracała; nieraz zadawał sobie pytanie, czy to nie był właśnie ten symboliczny przełom, którym pośrednio wyprawił ojca do grobu.


Ostrzelane domy z nieznanych przyczyn umykały uwadze normalizacyjnych architektów i wciąż trwały jako dowód. I inspiracja. Z okien wyższych pięter rozgłośni można było dokładnie obejrzeć wszystkie zagłębienia w tynku. Hynek zachodził tam kilka razy i – dzięki skośnym wgłębieniom w ścianie - widział, jak dobrze jest stąd widoczny nawet kąt strzałów. Zawsze wyobrażał sobie rodzinę, która za tymi murami, za tymi oknami w tamtym momencie mieszkała. Położyli się i czekali aż to wszystko minie? A może nie było ich w domu? Wyświetlał się mu w myślach cały film wojenny. Zazdrościł tym skulonym, usmolonym redaktorom o wścibskiej aparycji, będącym w ciągłym strachu o siedzibę ich redakcji na wyższych piętrach budynku. Taki niezasłużony luksus! Powinni przebywać w suterenie, jak najgłębiej pod ziemią, bo przecież przypominają upośledzone robactwo, rozbiegające się na wszystkie strony po podniesieniu kamienia...
-

 Słuchaj, to że jest już parę lat po rewolucji nie oznacza jeszcze, że możemy obrażać, kogo się nam podoba...
- Ale ja przecież nikogo nie obraziłem, to oni powiedzieli. A jakby się zastanowić komu to może być na rękę... - bronił się Hynek cichym głosem, patrząc prosto w oczy redaktora naczelnego. (Gdyby patrzył w ziemię, za bardzo by sam sobie przypominał ojca). - A skoro tak...
- Hynek, Hynek... jak długo my dwaj się znamy? - redaktor naczelny rozłożył ręce, aż pod pachami jego różowej koszuli pojawiły się plamy potu. - Jak długo?
- Wystarczająco.
- Więc nie próbuj mi teraz wmówić, że żeś nie miał tego na myśli. To poszło w eter! Oskarżyłeś ich o współpracę z KGB! - naczelnemu załamał się głos; napawające obawą wspomnienie minionego okresu stanęło mu ością w gardle.
- Zaraz, to nieprawda, powiedziałem, że mam wrażenie, że zachowują się, jakby nadal sterowało nimi KGB. To jest różnica.
- Jaka, u diabła, różnica ?! - redaktorowi naczelnemu w końcu puściły nerwy. - Jaka różnica?! Patrz, tu mam dokładny zapis tego twojego kretyńskiego sformułowania: „Jakby nadal nimi sterowało”...!
- No przecież mówię...
- Ale z tego logicznie wynika, że skoro „jeszcze nadal”, to i „przedtem”, a to jest różnica, czego jeszcze nie pojmujesz?
- Nie powiedziałem „jeszcze nadal”, to mówisz ty, ja tam miałem tylko „nadal”, a to jest różnica. A poza tym...
- Kurwa, chyba tylko ty widzisz tę różnicę, bo obydwaj posłowie chcą cię pozwać! – wrzeszczał redaktor naczelny, tocząc pianę z ust.
- No i dobrze, niech pozywają, w ten sposób się wszystko wyjaśni, nie?
- Gówno się wyjaśni. Może dla ciebie. Ale co ze mną, stary, o tym, co ze mną będzie to żeś nie pomyślał, co?!
Hynek wzruszył ramionami.
- O tym nie myślałeś, kłapiąc paszczą! To nie jest, kurwa, Hyde Park! To jest publiczna rozgłośnia!
- No właśnie...
- A ja tu za to wszystko odpowiadam, Nie ty, idioto! Ty coś palniesz i masz wszystko gdzieś! A ja obrywam! Ciągnę to wszystko już 15 lat. I przez cały ten czas nic takiego mi się nie przytrafiło. Jak to w ogóle możliwe, że jesteś takim kretynem?! A może tylko udajesz?
- O co ci chodzi?
- O co mi chodzi?!
- Czekam, co powiesz – odparł spokojnie Hynek.
- Ty czekasz?! Już cię wkurzam, co? Poślij mnie jeszcze do wszystkich diabłów! Wiesz co, przeprosisz publicznie jeszcze dziś! Przed wieczornymi wiadomościami! Tu ci napisałem tekst, który przeczytasz. I z uczuciem, stary, ja ci to mówię! Inaczej...

Hynek wziął od naczelnego kartkę zadrukowanego papieru i rzucił okiem na kilka pierwszych linijek. Z tekstu biło wrodzone lizusostwo i stylistyczna zwinność krętacza. Kartka, którą trzymał w ręce wydała mu się nagle ciężka jak podniesiony przed chwilą kamień, odsłaniający widok na ohydny rój robactwa. Ale nie oddał jej od razu.
- Nie przeczytam tego, Honza. Jedyne, co mogę powiedzieć to to, że się pomyliłem, bo KGB pod tą nazwą dzisiaj funkcjonuje już tylko na Ukrainie. To powinno wystarczyć, nie?
Szef wziął oddech i wykonał taki ruch, jakby chciał Hynka uderzyć pięścią. - Teraz jesteś odważny! Teraz masz czelność odmówić! A coś ty kurwa robił przez całe lata osiemdziesiąte, bohaterze!!!???
- Pracowałem w twojej redakcji – odpowiedział zgodnie z prawdą Hynek i odwrócił się w kierunku drzwi – Właściwie aż do dziś.
- Wynoś się, gówniarzu - zachrypiał naczelny – wynoś się, zanim mnie szlag trafi...

Kiedy Hynek zamknął za sobą drzwi, poczuł niezwykłą ulgę: - Już nigdy nie muszę tu przychodzić! Tylko za widokiem tych domów będę tęsknił. Z takim impetem to nawet ojca z armii nie wyrzucali. Wszystko jakoś szybciej się dzieje w dzisiejszych czasach...
Podstawa problemu była prościutka – do Pragi przyjechał Sekretarz Generalny NATO. W parlamencie dyskutował z posłami na temat przyjęcia Republiki Czeskiej. Jeden z nich podczas dyskusji uprzedzał go, żeby nie miał złudzeń, bo bez referendum NATO nie może na nas liczyć, a drugi zapytał, czy po kilku latach będzie możliwe wystąpienie z tego wojskowego sojuszu. Hynkowi przyszło do głowy, że obaj głupcy doskonale ilustrują skrajne nieprzystawanie wyobrażeń do rzeczywistości. Sam wprawdzie nie był entuzjastą żadnego sojuszu wojskowego – zawsze wyobrażał sobie, że wszystkie te sztaby generalne i centra dowodzenia na całym świecie składają się z dziesiątek czy setek Haštalów i żywił w takich chwilach obawę o los świata. Ale instynktownie odczuwał tęsknotę za definitywnym wyzwoleniem spod sowieckiego wpływu; naiwnie uważał, że to uczucie podziela cały naród.

W czasie niespodziewanych wydarzeń listopada 1989 roku Hynek bardzo chciał być jakoś użyteczny, zwykła radiowa publicystyka wydawała mu się – całkiem słusznie - rozpaczliwie niewystarczająca w kontekście wszystkiego tego, co działo się w kraju. - Znów obok toczy się historia – powtarzał co chwilę głupie radiowe slogany, jakby wierzył, że w ten sposób ściągnie na siebie jakieś doniosłe zadanie. Ale dni mijały, spotkania następowały po spotkaniach, a jego nie wpuścili do Pałacu Adria, w którym zbierali się założyciele i sympatycy Forum Obywatelskiego.
- Zaraz by się tu zwaliła cała szara strefa – burknął w jego stronę jeden z ludzi strzegących wejścia.

Zraniony do żywego, Hynek jeszcze tego samego dnia wyjechał na wieś, w której spędził dzieciństwo. Kupując wieczorem papierosy w knajpie, został przez miejscowych (też już demokratycznie założyli Forum Obywatelskie, tylko nie przyjmowali kobiet) wezwany do przewodzenia jutrzejszemu strajkowi generalnemu.
Stał przed nimi i patrzył na twarze potomków tych, którzy przed pięćdziesięcioma laty grozili jego dziadkowi Jerzemu zerwaniem umowy kowalskiej, którzy za radą wuja Józefa zręcznie wstępowali do Rolniczych Spółdzielni Produkcyjnych. Dopiero tam nauczyli się kraść i w ogóle pozyskiwać pieniądze sposobami, o jakich im się za Pierwszej Republiki nie śniło. Udało im się nawet stłumić w sobie pielęgnowaną przez stulecia miłość do ziemi, przynajmniej do tej własnej, dali radę nauczyć się zamiast „hodowla zwierząt” mówić „chów żywca”. Teraz oczywiście przed Hynkiem stali ich synowie, może wnuki. Ci miłości do ziemi już nie znali, a kradzież ze wspólnego mieli w genach. -Niezła z nas rodzinka - pomyślał Hynek, przypominając sobie minione dekady, w czasie których jego rodzina pozostawiała swoje ślady w tej zapomnianej wiosce.

Powiedział im, że są świadkami doniosłych momentów, kiedy to tuż obok milowymi krokami defilują dzieje. Normalnie spaliłby się ze wstydu za te słowa, ale wypowiedział je na złość strażnikom sprzed Pałacu Adria. (Żeby sobie nie myśleli, że są tacy znowu inni i że nie nawiązują do niczego, co już było. - Ten język wam zostanie - pomyślał sobie z satysfakcją - nie pozbędziecie się go nawet gdybyście chcieli, bo nie macie na to wpływu, to zależy od nas – od szarej strefy, pracowników mediów). Zebrani wieśniacy milczeli i czekali, co będzie dalej. Powiedział im, że za parę lat Związek Radziecki przestanie istnieć, ale oni się śmiali i krzyczeli, że jest pomylony. Powiedział im, że Partia Komunistyczna stopniowo zaniknie, jeśli jej oczywiście nowy system od razu nie wyjmie spod prawa. Z ich milczenia jednak wywnioskował, że chybił; uświadomił sobie, że tu wszyscy należą do partii, tutaj przy wstępowaniu do niej nigdy nie było żadnych moralnych rozterek – Komunistyczna Partia Czechosłowacji, Związki Zawodowe, Stowarzyszenie Przyjaźni Czechosłowacko-Radzieckiej - chcesz pieniędzy i spokoju, to podpisz. Jeśli cię nie wybiorą, to ich do tego nakłonimy. Więc w miażdżącej większość podpisali i teraz jego proroctwo było dla nich odrażające. Chciał jeszcze coś powiedzieć o nowych przedstawicielach przyszłego wolnego kraju, ale go wygwizdali.

Po Hynku zabrał głos długoletni zastępca wuja Józefa i jego znany stały sojusznik. Najpierw teatralnym gestem podarł na pół swoją czerwoną legitymację partyjną, a później zaproponował przegłosowanie swojej kandydatury na przewodniczącego miejscowego Forum Obywatelskiego. Wybrano go jednogłośnie.
Hynek zrozumiał, że nic tu po nim, że nie pasuje do żadnej partii i że tak to już chyba zostanie na zawsze. Przypomniał sobie, jak przed kilkoma miesiącami przywiózł na wieś petycję „Kilka zdań” i jak mu wielu podczas jej podpisywania z dumą mówiło, że podpisują to już po raz drugi. Kiedy zaczął drążyć okazało się, że pierwszy podpis składali pod partyjnym dokumentem, który próbował zdyskredytować „Kilka zdań” za pomocą podpisów, mających świadczyć o ludowym gniewie...

Jednak kiedy siedział z nimi po założycielskim zebraniu Forum Obywatelskiego przy piwie, był świadkiem rozmowy, która ostatecznie go zdezorientowała. Podekscytowani rewolucyjni alkoholicy przekrzykiwali się w politologicznej dyskusji.
- Żeby się do tego znowu nie wtrącili Ruscy, jak wtedy w siedemdziesiątym pierwszym – próbował osłabić entuzjazm jeden z nich.
- Nie bój się, chłopie – uspokajał go sąsiad – To nie są żadne głupie Węgry, to jest Czechosłowacka Republika Socjalistyczna - ZSRR, rozumiesz?
-Chyba CzRS?
- A co za różnica? – prawił proroczo mówca, pociągając łyk piwa.
- Ja pamiętam – krzyczał inny – że Rosjanie weszli na wiosnę sześćdziesiątego szóstego, to była jakaś ta Praska Wiosna czy coś, ale wiosna-srosna, rozumiesz, takie zaspy wszędzie, przyjacielu, i Dubček w tym wszystkim...to było coś!
- Źle zapamiętałeś – próbował go przekrzyczeć sąsiad – bo Ruscy, oni to przyszli późną jesienią siedemdziesiątego pierwszego, może już jakoś zaraz przed świętami. Pamiętam to akurat dokładnie, bo właśnie żeśmy pogłębiali staw, żeby zdążyć przed mrozami...
- Rosjanie przyszli, jak nastąpił Husák, Dubček by ich tu nigdy nie wpuścił, debile – mówił trzeci – Prawda Hynku?

Ale Hynek patrzył tylko na nich jak wół na malowane wrota i nie wtrącał się do tego wykładu historii, bo powoli zaczynał szukać historycznego punktu zaczepienia, dzięki któremu będzie pamiętał, że ta aksamitna rewolucja to była w osiemdziesiątym dziewiątym na jesieni.

2012/09/02

Zapytaj tatę


Przekład fragmentów powieści Jan Balabána Zeptej se táty


 Ojciec leży na oddziale intensywnej terapii. Otaczają go przyrządy monitorujące jego funkcje życiowe. Nie jest do końca sobą. Momentami próbuje coś Emilowi powiedzieć, ale za chwilę mówi już tylko sam do siebie – coś o zmierzchu, coś o pociągu.

Późny zmierzch, czerwone słońce migocze u stóp cienkich drzew na nasypie kolejowym za oknami pociągu. Te drzewa rosną tak blisko siebie jak zęby grzebienia, na którym mógłbyś grać, gdybyś umiał. Pergamin, dmuchnięcie trębacza i rozlega się zgrzytający dźwięk. Tak się bawiliśmy jako chłopcy. A tam sąsiad z łóżka obok znów mówi, że zaprzęgnie królika do pługu i będzie rozorywać bruzdy. Jak królik miałby uciągnąć pług? Chyba tak jak ja, gdybym teraz musiał wstać i pójść do toalety... Ciało jest już gdzieś za mną, jak ten pług zaryty do gliniastej ziemi, której już nikt nie uprawia. Mój koń, ten silny źrebak, co zdoła pociągnąć kłodę cięższą ode mnie, a kiedy się tę kłodę się ruszy, to potem już sama się toczy, obijając mi pięty. Musiałem uciekać przed swoją siłą. Nie uwierzyłbyś, co to serce dźwigało. A teraz co? Królik u pługu. Głupio się śmiejemy, a rozmowy innych ludzi brzmią tak, jak kiedyś gra mojego brata na grzebieniu – fałszował, ale nie chciał przestać. Melodia skrywała się gdzieś za tym dźwiękiem, za tym brzęczeniem pergaminu na zębach. Niewiele było trzeba, żeby usłyszeć muzykę. To udawanie gry, to terkotanie w czasie gdy słońce biegnie wzdłuż podnóży drzew i zaraz ma się ściemniać. Ten czerwony próg między pniami brzóz, jak wtedy, gdy przez opatrunek przesiąka krew. Kiedy boli, a ciało jest poza mną. A moja królicza dusza, wyswobodzona z klatki, słaba i niepewna, ostrożnie bada, jak to jest być na zewnątrz, być już tylko „przy”, a nie „w”.

Mnie się rzeczy tylko dzieją. Wiem, że jestem w pokoju, że nigdzie nie jadę, a jednak to przedwieczorne słońce za oknem mknie, jakbym był w pociągu. Jakbym w gryzącym mundurze w kolorze pokrzywy wracał do domu. Na chwilę, na przepustkę, zobaczyć właśnie narodzonego syna. Towarzyszu poruczniku, urodził mi się syn. Proszę o pozwolenie na opuszczenie garnizonu, żebym mógł popatrzeć na matkę i na syna, ukłonić się maleństwu, które spłodziłem dziewięć miesięcy temu, jeszcze jako cywil. Trzymała mnie, ściskała mnie rękami i nogami, nie pozwalała mi się wywinąć, chciała go bardziej niż ja. I on tam teraz krzyczy i je z jej piersi, podczas gdy ja w pokrzywowej zieleni, jak każdy inny żołnierz, zasypiam w pociągu ze Słowacji. Mikuláš, Martin, Vrůtky, Žilina; przez sen uderzam o zimną szybę i mówię sobie, że życie jest piękne.

Dobrze zrobiłaś, że mnie przytrzymałaś, że nie pozwoliłaś mi się wywinąć, że kłoda uderzyła o pięty tego, kto ją ciągnął. Brzemiona nas niosą. Nasze kłody nas poniosą nawet kiedy nas już tu nie będzie. Kiedy on, mały, będzie duży i dotknie rozgrzanego mięśnia konia, jego ojciec wciąż będzie uderzał przez sen o szybę w oknie pociągu - Mikuláš, Martin, Vrůtky, Žilina. Tym pociągiem pojadę do wieczności, do naszego na zawsze nowo narodzonego dziecka, suchymi wargami będę szeptem powtarzał, że życie jest piękne. To jest moje miejsce. Boże, panie, szeryfie, mistrzu, zaprowadź mnie tam, gdzie pokochamy ten ból, tam mnie uspokój – w tym pociągu, w tym mundurze, w tej chwili, w której jadę do syna i żony. Niech będzie ta moja królicza siła wyprzęgnięta ze wszystkich pługów w tej chwili tąpnięcia, uwolnienia kręgów, przerwania rdzenia pacierzowego. Nie potrzebuję go już, nie potrzebuję kręgów. One nie są moje, zostały przy tym pługu, na dobre wbitym w gliniastą ziemię, której już nie uprawiam. Ja teraz potrzebuję tylko się cieszyć, tylko uderzać we śnie o szybę okna, za którym na niskim horyzoncie czerwone słońce biegnie wzdłuż podstaw cienkich drzew. Zaraz się ściemni, i zaraz będziemy w domu.

Tak ojciec raczej nie mówił. Nie za bardzo dało się go zrozumieć. Mówił cały czas. Albo tylko poruszał ustami i z tych słów, które Emil wyłapał, tak to sobie poskładał. Miał piankę do golenia i nową żyletkę. Jednej rzeczy ojciec nie znosił – być nieogolonym to było dla niego to samo, co być brudnym. A Emil tylko czekał, aż przestanie mówić, żeby ten „brud” móc usunąć z jego twarzy. Ale on ciągle mówił, bardziej niezrozumiale niż zrozumiale, a Emil raz na jakiś czas patrzył przez okno, za którym słońce chyliło się ku lasowi. Rozumiał to. Ojciec był teraz w tym najlepszym z możliwych miejsc, jechał do swojego pierworodnego syna. „Kiedyś mi to opowiadał, jak to jechał do domu jako młody wojskowy lekarz skądś ze Słowacji, żeby zobaczyć Hansa”, przypomniał sobie Emil. Może ja to sobie tylko wymyślam, może mu tylko tego życzę. Kto wie, co się teraz dzieje w tym jego opowiadaniu, które nie sposób zrozumieć. Z przymkniętymi oczyma i zapartym tchem śledził monitor encefalografu, na którym krzywa ojca serca podskakiwała po zębach przypominających Tatry Wysokie.

Tato, nie umieraj! Jak to niestosownie brzmi. Pielęgniarki, te anioły w zielonych uniformach przyglądają się mu spojrzeniami karcącymi i łagodnymi zarazem. Tak jakby te precyzyjne, doskonałe, doświadczone, obcujące ze śmiercią kobiety chciały powiedzieć, że tak się tutaj nie mówi. Tak bardzo chciałbyś się wtulić, ukryć w ramionach ubranych na zielono kobiet, przycisnąć głowę do piersi anioła, który robi zastrzyki. Zatrzymać ten czas, zostać z tymi ludźmi walczącymi o życia i walczyć z nimi już zawsze jak na obrazku ze szpitala. Tylko że aparycja tych kobiet mówi: Tak się tutaj nie robi, tu się nie mówi: Tato, nie umieraj. Tu się umiera.

2012/04/01

Odgłos zegara słonecznego


Przekład fragmentów książki Hany AndronikovejZvuk slunečních hodin 


(…) Wskoczyłem na krę kawałek od brzegu, uderzyłem kijem o wodę i jak frajer pomachałem w stronę mamy, żeby sobie chłopaki nie myśleli, że mnie ma całkiem pod kontrolą. W jednej chwili nieoczekiwany zwrot wydarzeń. Kij się złamał. Kra, rozkołysana i śliska, wytrzeszczony wzrok mamy, jej usta otwarte na oścież i nieubłagany ciężar własnego ciała. Krótki lot, albo raczej swobodne spadanie. Chlupnięcie. Grzmotnąłem pod powierzchnię. Igły i szpilki, ból jak od noży, odłamków. Nawet nie wiem, jak wydostałem się z wody i jak mnie dociągnęła do domu. Utracona pamięć przypływała wraz z ciepłą wodą. Wanna i ręce mamy, uspokajający głos. A potem znów zaćmienie. Tatę widziałem jak przez mgłę, unosiły mnie silne ręce. Mówił coś do mamy, niewzruszenie i prostolinijnie. W gorączce wracałem na duszne ulice Kalkuty.

Wszystko było przytłumione i czarne jak oczy Savitri. W środku gorącego indyjskiego lata po raz pierwszy się zakochałem.(...)

(…) Rozczochrana dziewczynka, okrakiem na wygłodniałym mule, włosy w brudnych pasemkach jak małe węże w zaroślach, usmolona twarz i dzikie, nieprzyjemne oczy. Szmaciarka, obdarta i brudna, owinięta kawałkiem podziurawionego płótna, zmagała się z niedożywionym szkieletem. Drąg w ręce, z całej siły nim uderzała, trzymała go jak miecz; za zadem jednookiego muła podskakiwała dwukółka wyłożona chrustem, tyle o ile, żeby było, aż dziw, że się to nie wysypywało na drogę. Kavita wyciągnęła rękę z wyprężonym palcem wskazującym. - Widzisz ją? Wiedźma. Wcześniej jeździł stary, ale on już ledwo ciągnie, zdycha w tej ich ruderze, już nie usiedzi nawet w łóżku, więc wysyła tę diablicę. To dopiero los! Zła karma.
Stąpałem na palcach i cicho sapałem.
- Jak… jak się nazywa?
- Savitri.

Savitri. Los. (...)

(...) Mogła mieć tyle lat co ja, może trochę więcej, ale wydawało się, że żyła już długo, dawno przede mną. Była starsza o kilka żyć. O cierpienie, które los wypisał na jej twarzy. A ja patrzyłem i kręciło mi się w głowie. Lawina wstrętu i miłości. Brzydziłem się nawet na nią spojrzeć, a nie mogłem oderwać od niej wzroku. Chciałem uciec i się schować. Chciałem ruszyć w jej stronę, wziąć lejce oraz drąg i przepędzić przeznaczenie. Ale stałem, nogi przymarznięte do bruku, ręce stopione z parapetem, i nie mogłem złapać tchu.(...)

(...) Savitri. Kochałem ją. Była zaczarowana. Przeklęta. Chciałem ją uwolnić, ale oddzielała mnie od niej niewidzialna krata, przez którą nie mogłem jej dosięgnąć. Po dwóch tygodniach porannego wstawania wyjechałem do szkoły. (...)

(...)Wrócił z pracy, usiadł na fotelu w salonie i ukrył się za gazetą. Rozwiązywałem zadanie domowe z matematyki, ale po głowie chodziły mi zupełnie inne myśli.

- Tato, a dlaczego Żydzi są wrogami ludzkości? 

Gazeta, którą trzymał przy twarzy, powoli zsunęła się w dół, jak opadająca kurtyna. Pokazały się wytrzeszczone oczy.

- Kto ci to powiedział?
- Czytałem na ulotce u Schindlerów. Mieli ją przylepioną w witrynie.
- Chodź tutaj.

Miał bardzo poważną minę, delikatne zmarszczki między brwiami zmieniły się w głębokie bruzdy. Kciukiem i palcem wskazującym prawej dłoni przetarł kąciki oczu.

- Żydzi nie są wrogami ludzkości, Danielu. Największym wrogiem ludzi jest ich własne ograniczenie. Ich lęk. Lęk przed odmiennością, lęk przed inną kulturą, przed czymś, czego nie znają. Symbolem ich strachu stają się więc symbole innej kultury. Turbany sikhów, indiańskie pióropusze, muzułmańskie chusty, cokolwiek, co nie jest częścią świata, który znają. Największym wrogiem takich ludzi jest ich własna głupota. Rozumiesz?

Trudno było to zrozumieć. (...)

(…) Przestałem chodzić do szkoły. Żydom wstęp wzbroniony. Byłem żydowskim mieszańcem pierwszego stopnia.

Nawet w kontekście tej apokalipsy, która nastąpiła, nigdy nie zapomniałem, jak mi pani Novotna powiedziała, że Kuby nie ma w domu. Było to osobliwe.. Miałem wrażenie, że dostrzegłem go w oknie. Kiedy to samo powtórzyło się następnego dnia, zrozumiałem, że Kuby nie ma w domu dla mnie. Rachela otworzyła gazetę Zlín z końca września 1941 r. i głośno czytała.

Od tego piątku można będzie wykonywać rozporządzenie, na mocy którego Żydom zakazano wstępu do kin, teatrów, kawiarni, parków i innych miejsc. W przyszłości Żydzi będą w całej Rzeszy widocznie oznaczeni. Będą nosić na płaszczu żółtą gwiazdę, tzw. gwiazdę Dawida. Owo przedsięwzięcie ma znaczenie nie tylko moralne i ideowe, lecz także praktyczne, ponieważ w ten sposób zapobiegniemy wielu przypadkom nielegalnego handlu, który Żydzi cały czas prowadzą. (…)

(…) Dwie strony dalej czeska prasa informowała o tym, jak przebiega rozwiązanie kwestii żydowskiej za granicą:

W Warszawie (Warschau) Żydzi są skoncentrowani w jednej części miasta. Mieszka ich tam razem około pół miliona. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby takie rozwiązanie zastosować także u nas. Przecież to, co zrobiono dotychczas, tj. zakaz chodzenia na pływalnię, jeżdżenia w pierwszym wagonie tramwaju, robienia zakupów w określonych godzinach, jest niewystarczające. Żydzi obchodzą te przepisy, dopuszczają się paserstwa, uprawiają wokół siebie szeptaną propagandę i prowokują Czechów.

Tom wstał i zabrał jej gazetę z rąk.(...)




2012/03/31

Drewno zostanie drewnem

Przekład fragmentów opowiadania Zdeňka Jizery Vonáska, Dřevo zůstává dřevem


Czcigodna i droga jaśnie Pani, najmilsza Leni,

proszę mi wybaczyć ten poufały zwrot, ale wzruszyłem się do łez, dowiedziawszy się od agencji nieruchomości, pośredniczącej w sprzedaży domu, który tak dokładnie znam, że właśnie Pani, dama tak sławna i poważana, okazała zainteresowanie jego kupnem.
A w dodatku, miłościwa Pani, tym, bym Jej otwarcie przekazał wszystkie szczegóły, których nie da się wyczytać z planów budynku ani dostrzec podczas jedynej, właściwie przypadkowej wizyty.
Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko gorąco Pani ten dom polecić, mimo że serce mi pęknie, kiedy znajdzie się w całkiem obcych rękach, nawet jeśli będą to ręce Pani, tak piękne i należące do kobiety, która swoim wdziękiem, baletowym kunsztem, oczywistym profesjonalizmem, a także zupełnie niezwykłym wyglądem olśniewała nie tylko nas, Czechaczków, tutaj u nas w Narodowym, lecz także obcokrajowców w szeregu innych wielkich miast wielu krajów, na tych najsłynniejszych deskach, które nie znaczą ni mniej, ni więcej, tylko tyle, że drewno pozostanie drewnem.
I że te deski zostają dla mnie jedynie odległym światem, o którym mogę co najwyżej śnić, tak samo jak i o Pani urodzie, która nigdy nie wyparła się swojego pochodzenia spod muru cmentarnego, gdzie się Pani urodziła w rodzinie grabarza Laxara. [...]
Ach, jakże mi Pani schlebia tym, że właśnie ja, niegodny gość tylu Pani premier, a przy tym oczywiście skrupulatny doktor, w którego w dzieciństwie tak często i z ochotą się razem bawiliśmy, mogę teraz być do Pani dyspozycji i dać świadectwo, o które mnie Pani prosi za pośrednictwem agencji nieruchomości o znakomitej reputacji!
No więc tak. Mój ojciec polecił ten dom zaprojektować, a w końcu zbudować nad czy – ściśle rzecz ujmując zamiast domu moich dziadków ze strony mamy. Mówi się, że także wbrew ich woli, ale w to słusznie powątpiewam. Być może Pani także zwróciła uwagę na tego architektonicznego potworka podczas swojej wizyty – na dole skromna bacówka, na górze takie trochę ę-ą. Na tych wieżyczkach na dachu i przyległych przybudówkach z tyłu też to widać. Dolna część jest dosyć nierówna, zwłaszcza na poziomie piwnicy, która – jak udokumentowano – pochodzi z czternastego wieku. [...]
To wszystko nie ma jednak wpływu na reputację naszego domu, a tym bardziej na jego znaczenie i na oryginalność naturalnie także. Ten adres jest świetny, zapewniam Panią, w końcu sama mi to Pani z radością potwierdziła. A ja Pani łagodnie romantycznej duszy za okazaną życzliwość z całego serca dziękuję w imieniu swoim i właściwie całego domu. Oraz wszystkich, którzy w nim tak chętnie i szczęśliwie żyli, a tak niechętnie na ciężkie i zakaźne choroby umierali.
Na budowie domu odcisnął swoje piętno okres jego powstania – dom został postawiony w czasach, kiedy waliła się nasza republika (dopiero pierwsza) i do głosu dochodził już Protektorat Czech i Moraw. [...]
Protektorat (nasi ojcowie z optymizmem i przewidującym spojrzeniem w przyszłość mawiali protentokrat1, chcąc w ten sposób podkreślić jego tymczasowość, choć trwała ona potem prawie całe sześć ciężkich lat) wystraszył po prostu wszystkich. Nie dziwiło więc, że także mój ojciec, skądinąd oczywiście świadomy, że inwestor ma obowiązek być na placu budowy, którą finansuje jak najczęściej, złamał tę świętą regułę i pod naporem politycznych przełomów, niepewności oraz strachu zebrali się z mamą i wyjechali na swój pierwszy wspólny urlop w rodzinne strony ojca, w okolice miasteczka Mlečice. Tak było dla nich w tych czasach jednak bezpieczniej. [...]
Kiedy rodzice wrócili po wakacjach, klasnęli w dłonie z podziwu, a ojciec powiedział: - No proszę, aleście z tym ruszyli! [...]
Mimo że tego lata padało, murarze, pomocnicy i zmieniający się majstrowie harowali jak bure osły, żeby to wszystko jak najprędzej, zanim pan kierownik wróci z urlopu, znalazło się pod dachem.
Dziwiło nas wtedy, że się tyle cementu wywozi z budowy, a nie przywozi go na nią. Całkiem inaczej sobie wyobrażaliśmy zaopatrzenie takiego placu budowy, ale babcia nas z pewną zgryźliwością strofowała i mówiła: - Już on kiedyś zobaczy, co narobił. Chodziło o mojego nieobecnego ojca, ale nawet siostra nie wiedziała, dlaczego jest tak potępiany, skoro zna tyle bajek, a przy tym przeżył tyle przygód przy mobilizacji, potem z kolei podczas wojny i w czasie rewolucji, a zresztą nawet w czasach, kiedy was ze łzami w oczach wysiedlaliśmy, i dlaczego nam babcia w tym zadziwiającym wzburzeniu grozi wszystkimi palcami naraz. […]

- No tak - powtarzał ojciec przez lata wciąż w kółko - wtedy to tu musiało naprawdę porządnie padać, skoro belki pod sypialnią są takie przegniłe. Z jego twarzy można było wyczytać standardową profesjonalną erudycję, a wypowiadając te słowa miętosił w ręce garść żwiru, do tej pory ciągle nasiąkającego wilgocią, jak gospodarz szacujący wartość plonów przed nadchodzącymi zbiorami.

- No, musiało wtedy lać jak z cebra, jak nic! - stwierdził definitywnie, ale nie po raz ostatni. A potem cicho dodał: - Ale to nie może przecież jeszcze do tej pory być takie nasiąknięte!

Otrzepało mnie z obrzydzenia, które zawsze czuję do wszystkich grzybów, cuchnących tak "aromatycznie" jak tamten, przerastający żwir i przesuwający się z niezauważalną prędkością przez wnętrze całego budynku, jak jakiś dekadencki olbrzymi bluszcz, od piwnicy aż do naszego salonu na piętrze; a przeżarł w ten sposób nie tylko babciny sufit, ale przedarł się przez niego wyżej, schrupał drewniane legary podłogowe pod całym salonem, a także leżące na nich belki wraz z parkietem. Potem wlazł do kanapy, na której – już odizolowany od rodziców – sypiałem i w której narażone na szwank z powodu grzybowych odchodów zostały czytadła i inne odpady czeskiej literatury, włącznie z Dziejami narodu czeskiego Palackiego, tak ciekawymi i wciągającymi mnie, a teraz już  niestety nieprzyjemnie śmierdzącymi. [...]

Tym sposobem dziesięć lat po Zwycięskim lutym znów postawiliśmy na nogi budynek, który groził zawaleniem.
Tego tynku, wciąż opadającego ze wszystkich ścian w domu na dole, u dziadków kilka lat potem nie przeżył dziadek, kiedy to do jego warsztatu nieoczekiwanie spadł w jednej chwili cały sufit.
Moi rodzice latami ostrzegali go i namawiali, żeby lepiej przy pracy nosił swój hełm legionisty z czasów pobytu na Syberii, gdzie walczył o powstanie I Republiki, a jednocześnie przeciwko czerwonoarmijnym komisarzom oraz komarom i silnym mrozom. [...]
Łaskawa Pani wie jak to jest, kiedy się starszy człowiek uprze. W dodatku, proszę pani, jego hełm wisiał w pogotowiu zaraz obok pracowni przy palenisku w kuźni. Nawet dobrze nie wiemy, jak to się stało, przypuszczamy jedynie, że dziadek uruchomił wiertarkę, dom zaczął się trząść, co się jeszcze nigdy dotąd nie zdarzało (bywał nieobliczalny, i to mu zostało), potem zaczęły spadać szklane sufitowe luksfery, zamontowane tam, żeby w warsztacie, zwróconym ku północy, było chociaż trochę widno z góry, jeśli nie z innej strony.
Została też przerwana transmisja i kurwa wiertarka, nagle taka samotna, w jakimś tańcu, który umiałaby zidentyfikować jedynie łaskawa Pani, jako niezapomniana primabalerina, wpadła do zbiornika na gówno, o którego istnieniu nikt do tej pory nie wiedział. Dziadunio - ciekawski jak małpa - zajrzał w tę czeluść, jak się okazało podczas dochodzenia, potem zawalił się balkon nad warsztatem, a staruszek - przygnieciony spadającym stropem - właściwie się utopił i nikt nawet nie wie, czy hełm by mu pomógł. Strażacy twierdzili, że mógłby mu pomóc co najwyżej kombinezon do nurkowania, ale tego, jak zwykle, nie było pod ręką. [...]
Babcia, w wieku 102 lat, puściła gaz -tak stwierdziła po jej śmierci pani doktor Teslova, kiedy w końcu po 14 dniach znaleźliśmy babcię na poddaszu.
Do dziś, zapewniam miłościwą Panią, gaz nie został, przysięgam, doprowadzony na poddasze. Pani doktor chyba chciała w akcie zgonu napisać, że babcia po raz ostatni puściła wtedy gazy i umarła. Pozostaje jednak tajemnicą, w jaki sposób Teslova mogła to po tylu dniach rozpoznać? Poddasze jest dobrze wietrzone i należy do miejsc, które są w całym budynku uważane za najzdrowsze... [...]
Radzę Pani tylko, droga Leni, żeby Pani w końcu zleciła wymianę cynowych rur z czasów Protektoratu w łazienkowej termie, przez które przecieka woda i pod którymi od razu zapalają się całe rzędy palników w piecyku gazowym. Rurki się topią, co jest zrozumiałe, w końcu są z czasów protektoratu, i dlatego cynowe. My, którzy tam swoje przeżyliśmy, wiemy, że nie jest dobrze siadać w wannie bezpośrednio pod piecykiem. Komuś może cyna z roztopionych rur (prod. Siemens-Schucker) spowodować uraz.
A w pralni, póki pamiętam, jest dobrze przytwierdzona do podłogi pralka, którą po syberyjskiej odysei wyprodukował jeszcze dziadek według wzoru znalezionego gdzieś w Rosji, daleko za Uralem; chyba to był Bajkonur. Ale te części służą do dziś. Nie może Pani natomiast zbyt mocno palić w kotle, bo dom się wtedy cały nagrzewa i się trzęsie. [...]
Proszę się odezwać, łaskawa Pani, kiedy się Pani zdecyduje, dobrze? Chętnie bym Panią, zanim Pani umrze, jeszcze raz zobaczył choćby przez chwilkę żywą. Dopiero nasze handlowe interesy mogą nas na zawsze połączyć. [...]
Pełen podziwu, oddany Pani
Zdeněk Jizera Vonásek


1 Przekształcenie słowa protektorat, oznaczające ‘tym razem’, ‘na tę chwilę’ (pro – ‘na’, tento – ‘ten’, krát- ‘raz’)