Fragment opowiadania Co je člověk? ze zbioru Pasáž Sylvii Fischerovej
Czym jest człowiek?
Czym
jest człowiek? – Mroczną zamaskowaną
materią. Trzciną myślącą. Czymś, co ginie ze
swojej własnej woli. Czymś, co nie wie, czym jest i musi nieustannie dociekać. Co odchodzi od siebie ku sobie... ku sobie od siebie.
Nie: zła
odpowiedź. Człowiek to kobieta i mężczyzna. A zatem mroczna i
zamaskowana materia opadająca na mroczną i zamaskowaną materię...
1
Mieszałam kawę.
Kawa była w białej filiżance, filiżanka na białym stole, stół
w ogródku na ulicy Starego Miasta. Po mieście chodzili ludzie w tę
i z powrotem. Mieli ciemne okulary przeciwsłoneczne, torby, czasem
aparaty fotograficzne, byli turystami, ale tylko niektórzy. Nie
wyglądali, jakby chcieli ustalić, czym jest człowiek. Kiedy
człowiek jest człowiekiem, to przecież wie, czym jest człowiek...
nie musi dociekać.
Tylko że to nie
jest takie proste. W przeciwnym wypadku sowa wiedziałaby, dlaczego
jest sową, a jamochłon - dlaczego jest jamochłonem.
No tak, tylko może
sowa wie, dlaczego jest sową, tylko ty o tym nie wiesz. Nie jesteś
sową. Co wiesz o sowach?
Nie, zostawmy te
sowy. Jestem człowiekiem, a o człowieku nie wiem prawie nic. Nie
wiem, dlaczego robi to, co robi. Dlaczego człowiek tworzy ogół
ludzkości. Dlaczego ogół ludzkości składa się z ludzi, którzy
tutaj - tak jak my - siedzą w kawiarni i dyskutują.
- Ja bym jeszcze
poprosiła dwie dodatkowe porcje cukru – Johana uśmiechała się
do kelnera. Z dwoma odsłoniętymi rzędami zębów, skośnymi oczami
i wystającymi kośćmi policzkowymi pod burzą rudych włosów nie
wyglądała jak człowiek, tylko jak łasiczka.
- Jak sobie pani
życzy – powiedział tutejszy Ganimedes i oddalił się.
- Będziesz gruba i
będziesz mieć zepsute zęby – powiedział Jakub.
- Jeszcze nigdy nie
miałam próchnicy! - Johana znów zaczęła się szczerzyć –
Cukierki jadłam od małego,
ale nie mam ani jednego ubytku. Mnie się próchnica po prostu nie
ima.
- Za to imają się
ciebie gołębie, no nie? - powiedział Matouš.
Johana się mu podobała, tylko że jej koledzy ze studiów nie
interesowali…
- To nie moja wina –
broniła się Johana – one mnie mianowicie nie widzą – wyjaśniła
nam.
- One co?... Co
takiego?
- Nie widzą mnie –
powtórzyła. Sprawdziłam to, tutaj w Pradze, ale też na placu św.
Marka w Wenecji. Gołębie mnie po prostu nie widzą – dodała
triumfalnie.
- A skąd to
wiadomo? - zapytałam ostrożnie.
- Wpadają na mnie.
Uderzają mnie w głowę. Po prostu lecą i nie widzą mnie. Przez
cały plac świętego Marka się musiałam przeczołgać – Johana
mówiła tak szybko, jakby strzelała z karabinu maszynowego.
- Nie wydaje mi się
– powiedział Jakub, odrzucając warkoczyk. Miał za sobą kilka
lat nauk przyrodniczych. - Gołębie widzą ludzi.
- Tak, ale mnie nie
widzą – powiedziała Johana.
- A jesteś pewna,
że jesteś człowiekiem? - zapytał Jakub numer dwa, blondas z
niebieskimi oczami, który wyglądał jak zuch albo skaut. W głębi
duszy się z nim zgadzałam. Może gołębie nie widzą łasiczek. To
jeden ze sposobów na zachowanie naturalnej równowagi. Żeby się
gołębie zbytnio nie rozmnożyły, ich oczy nie mają możliwości
dostrzeżenia drapieżnika.
- Hej. No to jestem
– Štěpán, kolejny student, dosiadł
się do stołu. Spędzenie raz na
jakiś czas godziny w kawiarni było jednym z obowiązkowych punktów
programu.
Nauka greki była trudna, a poza tym do czego właściwie prowadziła? Czego mogłam ich nauczyć? Gramatyki martwego języka. Tylko że oni byli żywi. My byliśmy żywi, a każdy inny: jeden wyglądał jak człowiek północy z tym warkoczykiem, inny jak Rzymianin, kolejny jak rycerz. Štěpán nie wyglądał jak Rzymianin ani gladiator, a na grekę chodził dodatkowo, bo pisał pracę doktorską. Tylko po co człowiekowi doktorat z Arystotelesa? Po co się ma człowiek w ogóle zajmować przeszłością inaczej niż tylko jako rozrywkową lekturą po niedzielnym obiedzie albo po wtorkowej kolacji? Na co człowiekowi wiedza? Chyba żeby uświadomił sobie swą własną marność. Byliśmy po prostu śmieszni z tą swoją epistemofilią, chorobliwą tęsknotą za tym, by wiedzieć więcej i więcej. Tak jak ktoś gromadził pieniądze, my gromadziliśmy informacje. Ani jedno, ani drugie nie miało żadnych naturalnych limitów. Do momentu, w którym się człowiek nie zaciął jak płyta gramofonowa. Szklanka z winem w ręce Štěpána była pusta.
Nauka greki była trudna, a poza tym do czego właściwie prowadziła? Czego mogłam ich nauczyć? Gramatyki martwego języka. Tylko że oni byli żywi. My byliśmy żywi, a każdy inny: jeden wyglądał jak człowiek północy z tym warkoczykiem, inny jak Rzymianin, kolejny jak rycerz. Štěpán nie wyglądał jak Rzymianin ani gladiator, a na grekę chodził dodatkowo, bo pisał pracę doktorską. Tylko po co człowiekowi doktorat z Arystotelesa? Po co się ma człowiek w ogóle zajmować przeszłością inaczej niż tylko jako rozrywkową lekturą po niedzielnym obiedzie albo po wtorkowej kolacji? Na co człowiekowi wiedza? Chyba żeby uświadomił sobie swą własną marność. Byliśmy po prostu śmieszni z tą swoją epistemofilią, chorobliwą tęsknotą za tym, by wiedzieć więcej i więcej. Tak jak ktoś gromadził pieniądze, my gromadziliśmy informacje. Ani jedno, ani drugie nie miało żadnych naturalnych limitów. Do momentu, w którym się człowiek nie zaciął jak płyta gramofonowa. Szklanka z winem w ręce Štěpána była pusta.
- Nie, rozumiesz –
wyjaśniał Oldřišce – O co w tym jakby
chodzi? Rano się, wiesz, budzisz, patrzysz w sufit, rozkładasz ręce
i co? No co? Siadasz, czytasz, zaczynasz pisać pracę, którą
ostatecznie przeczyta dziesięć osób, nie dlatego, że ich to,
wiesz, interesuje, tylko dlatego, że muszą. I co? No co? Jasne, że
wypiję jeszcze jedną szklankę wina – skinął na Ganimedesa i
spojrzał na nas. Nikt nic nie mówił.
- No a potem
przychodzisz do domu – jest wieczór, a ty sobie, wiesz, siadasz i
gapisz się w książkę. Jest niedziela, a ty pracujesz. Gapisz się
w coś. Po prostu nie masz czasu. Nie masz normalnego czasu. To jest
kompletnie do niczego. Serio, do niczego.
Wyrzucał to z
siebie jak górska koza bobki.
- A czego ty byś w
takim razie chciał? - powiedział Jakub numer dwa ostrożnie.
- No po prostu
normalnie rano przyjść do pracy, tam mi mówią, co mam, wiesz,
robić, ja to zrobię, a jak to zrobię, to idę domu. I mam wolne. W
piątek przychodzę do domu i mam w sobotę i w niedzielę wolne. I
mam kasę.
- Na co Ci kasa? -
zapytała Oldřiška z zaciekawieniem.
- No na co... Będę
mógł gdzieś pójść, dokądś pojechać. Załatwię sobie jakieś
mieszkanie albo coś. Założę rodzinę na przykład. Co mam jakby
teraz? Nic.
Druga szklanka była pusta.
Druga szklanka była pusta.
Kiedy Štěpán
mówił, szum kawiarni zanikał, słowa wciągały mnie do krainy
snu, do przytłaczającej krainy miasta, z której nie ma ucieczki.
Miałam niedawno sen:
Wysiadam z
autobusu w jakimś mieście, myślę, że to Ołomuniec, nieznajomy
młodzieniec również wysiada i pyta mnie o ulicę Nuslikową.
Nic mi to nie mówi, ale idę z nim kawałek i za chwilę natrafiamy
na wielki plan miasta na metalowej tablicy: są tam zaznaczone
poszczególne ulice, pomiędzy nimi na skraju znajdujemy także
Nuslikową. Domy na niej są
jednak naprawdę osobliwie nakreślone: jako piętrowe samochody
osobowe, z zaczernionym górnym poziomem. Dziwi mnie to, chłopak
patrzy na mnie i mówi: Pani o tym nie wie? To są przecież te
dzisiejsze nowoczesne ulice, na których dom jest jedynie miejscem
parkingowym, tam się przyjeżdża samochodem z pracy, parkuje się i
idzie spać. Spać? W samochodzie? Nie mają tam za mało
przestrzeni? dziwię się, chłopak wyjaśnia, że z tyłu w
samochodzie mają miejsca do spania specjalnie przygotowane i
dostosowane do standardów, da się to złożyć, jeden ma głowę
tam, gdzie drugi nogi, a w dodatku śpią bokiem do siebie, żeby
zaoszczędzić jak najwięcej miejsca.
Wyślę Štěpána
na Nuslikową.
- po prostu zawsze
chce tego, czego nie ma, jeśli ma skomplikowaną pracę, to chce
prostej, a wszystko to dowodzi faktu, że człowiek...
-... to trąba. -
Jakub numer jeden wszedł Matoušowi w słowo.
- Co zresztą wynika z definicji człowieka jako gatunku Homo sapiens
sapiens. Jedno sapiens walczy z drugim sapiens. To się nie może
dobrze skończyć.
- To jest niezłe,
to z tym jednym i drugim sapiens - Matouš
kręcił głową – skąd to wziąłeś?
- Stąd - Jakub
stuknął się w głowę – Jeszcze jakieś pytanie?
- Człowiek jest po
prostu dziwny – powiedziała Oldřiška.
- Nie, człowiek
jest dwunogim stworem bez upierzenia – powiedział Štěpán
– To jest klasyczna filozoficzna definicja.
- No i człowiek
potrafi pilotować samolot – powiedziała Johana.
- Że co umie? -
obaj Jakubowie zapytali jednocześnie.
- Umie pilotować
samolot – wyjaśniała Johana – Na przykład szympans nie potrafi
pilotować samolotu.
- Skąd wiesz?
- Czytałam o tym w
gazecie. Robili takie eksperymenty. Człowiek się od szympansa różni
tym, że potrafi pilotować samolot. Szympans nie umie pilotować
samolotu.
- Ale wy do tego źle
podchodzicie - Matouš nalewał sobie
kolejną szklankę wody – Ja wam to wytłumaczę. Mam siostrę w
liceum. Przerabiali naturę człowieka.
Stół się
wzburzył. Johanie zalśniły oczy. - Było tam o tym szympansie? O
tym samolocie?
- Nie było o szympansie. Podstawową cechą człowieka jest zdolność logicznego
myślenia.
Stół się zatrząsł
od niepohamowanego śmiechu.
- No, a potem idzie
potrzeba społeczna. Komunikacja i w ogóle.
Kawiarnia huczała
jak zwykle. Ludzie przychodzili i wychodzili, usłużne duchy
migotały pomiędzy nimi, turyści czasem przystawali przed ogródkiem
i znów znikali z powrotem w ulicznym ruchu. To nie była ich
kawiarnia. Japońska wycieczka prowadzona przez niezbędną
przewodniczkę z parasolem zatrzymała się przed kościołem po
drugiej stronie ulicy i podziwiała jego fasadę wraz z rzeźbami. Po
co? Co im mówi martwy Jezus na krzyżu, otoczony gromadą świętych?
Dla nich jest to tylko widowisko – sztuka i miejscowy folklor,
który naturalnie swoją wizytą niszczą.
- A potem tam było
powiedziane, że człowiek potrzebuje być w centrum uwagi. Że
chodzi mu o autoprezentację. Że jest egoistą i pragnie korzyści.
Oraz bogactwa, władzy i sławy.
- Dobre –
powiedziałam. Jak tak będę siedzieć i słuchać, dowiem się,
czym jest człowiek. Może dojdą i do sów. Przeważnie się
starałam za bardzo nie wtrącać do rozmowy, ale momentami nie
wytrzymywałam. Cechą człowieka była przecież niekonsekwencja.
Cała historia ludzkości wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby
ludzie byli konsekwentni, gdyby ich ciągle nie zwodziły litość i
współczucie - ta druga strona żądzy władzy, pieniędzy i korzyści
wszelkiego typu. Historia była prążkowana jak babka marmurkowa.
Zawsze kiedy się wydawało, że niekontrolowane zło bierze górę,
przylatywał anioł zbawienia i odwracał kocioł dziejów do góry
dnem. Gulasz się wylewał, przybiegały bezpańskie psy i
chłeptały... A jeśli wyglądało na to, że w końcu któraś z
tez o ludzkim dostojeństwie zaczyna obowiązywać, jak gorące
pustynne samum nadciągała katastrofa.
- To jest faktycznie
odkrywcze – powiedział Jakub – mieli tam coś jeszcze?
- Pewnie. Uczeni,
odkrycia, potrzeba religijna. - Matouš
miał pamięć fotograficzną. Zawsze pamiętał, co jest po lewej
stronie na dole i po prawej na górze.
Japończycy się
ruszyli. Czeka ich jeszcze dziesięć kolejnych zabytków. Albo
przynajmniej pięć. Ich religia, szintoizm, polega na czczeniu
martwych przodków. Może myślą sobie, że Chrystus na krzyżu to
nasz martwy przodek, uprzywilejowany martwy przodek numer jeden.
Tylko jak mają zrozumieć, że jedyny martwy przodek wszystkich
ludzi jest przy tym także bogiem? Jak w ogóle cokolwiek mogą
zrozumieć, skoro tutaj nie są u siebie? I skąd ja wiem, że tu
jestem u siebie? A co, jeśli mieli rację manichejczycy i gnostycy,
kiedy mówili, że człowiek jest na ziemi jedynie gościem, jest jak
w przydrożnej knajpie przy wypożyczonych dzbanach, stołach i
łóżkach, ale jego własne ja, jego dusza, mieszka gdzieś indziej?
Dlatego też nie rozumie świata i siebie, jest jak Japończyk w
Pradze, tylko o tym nie wie.
- Do jakiego liceum
chodzi siostra? – zapytała Oldřiška.
- Do
chrześcijańskiego – powiedział Matouš
– Ale to bez znaczenia. W nawiasie za nazwą mieli napisane: wiara.
Potrzeba zmierzania dokądś. A na końcu było hasło: Być dobrym.
Kawiarnia się jakby
zatrzymała. Nikt się nie poruszał.
- No to wszystko jasne. Na co jest w takim razie to wykształcenie? -
powiedział Štěpán. - Na co, jeśli w
człowieka wciskają takie rzeczy? Na cholerę.
2
Biała chmura, która
pędziła od lewej, chciała pożreć chmurę z prawej, ale ta jej
uciekała dalej w prawo, z taką samą prędkością. Nigdy się nie
dogonią, nigdy się nie spotkają. Chmury wisiały nad miastem jak
latające balony, pomiędzy którymi przebłyskiwało słońce.
Byłoby cudnie, gdyby mieszkańcy wsiadali do balonów i organizowali
loty widokowe nad miastem. Pojedynczo lub parami wsiadaliby na białe
chmury i patrzyli z góry na wszystko. Na siebie, których zostawili
tam na dole...
Ja wsiadłabym sama.
Ivan nie mógł. Miał spotkanie. Wyszłam z kawiarni i zadzwoniłam,
że wpadnę, ale on powiedział: „Nie przychodź, mam spotkanie,
zobaczymy się wieczorem.”
Wsiadłabym sama i
patrzyła na niego na spotkaniu. I na swój cień, ciągnący się za
nim, rzucający cień na jego cień, który z kolei rzuca cień jemu,
a potem wchodzą do budynku i nie zobaczę, na kogo on rzuca cień.
Tydzień temu mi
powiedział – przyszłam do domu i przygotowywałam kolację –
„Ty nie zwracasz na mnie uwagi.” Nadziewany kalafiorze, nie
zwracasz na mnie uwagi. Mój miły wieszaku w przedpokoju, zwracaj na
mnie uwagę. Podeszłam do niego, objęłam go, spojrzałam mu w
oczy. Miał w nich las. Nie było widać, co jest w lesie. Tylko oko
wyglądało na zewnątrz z lasu, oko zwierzęcia, które nie wie,
dokąd iść.
Mój miły jelonku,
będę cię bardziej zauważać. Jelonku, a ty będziesz potem
zauważał mnie?
To przecież było z
literatury. W książkach się pisało o tym, jak się ludzie nie
rozumieją, jak nie mogą razem żyć. Jak jest jedno, a obok drugie.
Dwie chmury, które się nigdy nie dogonią. Ale my zasypialiśmy
razem w ciemnoniebieskiej pościeli z porozrzucanymi na niej
gwiazdami, obejmowaliśmy się tak trwale całą noc, że aż nie
mogliśmy spać i dopiero nad ranem ręce się uwalniały i każdy
odpływał do swojego świata, przynajmniej na chwilę. Nam się to
nie mogło przytrafić, myślałam o tobie cały czas, miałam cię z
tyłu głowy nawet kiedy cię nie było. Mam cię tam cały czas.
Teraz.
Podniosłam się z
ławki i ruszyłam w drogę dookoła jeziorka. Z rzeźby na środku
tryskała woda i spadała w ławicę ryb. Najwięcej było
pomarańczowych – w promieniach słońca błyszczały, migotały,
wyjawiały całą jaskrawość świata. Świat jest monstrancją! -
krzyczały pomarańczowe rybki i były momenty, kiedy im wierzyłam.
Dróżka wysypana
piaskiem skręciła w prawo. Przebiegł mi przez nią paw, a za nim
kolejny. Ścieżkami przechadzali się turyści, ale nie było ich
jakoś dużo. Zatrzymałam się przy rzeźbie Diany. Dlaczego tu
nigdy wcześniej nie zaszłam?
Za Dianą
następowała cała kolumnada antycznych rzeźb. Po obu stronach
wyznaczały drogę między zielonymi trawnikami, na których tkwiły
po francusku przystrzyżone krzaki. Z góry spoglądał na mnie
Herakles w skórze, to musiał być Dionizos... Było zabawnie
zbierać plony epistemofilii i rozpoznawać poszczególnych bogów i
boginie po atrybutach, trójząb należał do Posejdona, winogrona do
Dionizosa, sandały ze skrzydłami miał Hermes, dłoń pełna
dziwnych drutów przedstawiała Zeusa z piorunami, pięknością w
hełmie i z ogromną włócznią w ręce była oczywiście Atena...
Podniosłam wzrok.
Ogarnęła mnie nagła fala oburzenia. To są chyba jakieś żarty!
Zepsują nawet taki piękny ogród, taką przystań smaku – ble!
Czyżby to zdążyli jeszcze komuniści? Albo jakaś moderna czy
postmoderna po nich? Ogromny czarny mur był coraz bliżej. Tkwiły
na nim grube i mocne wypustki, wyglądały jak liany, jak tłuściutkie
i nażarte robaki. Albo jak napięte liny na górskich szlakach. Może
to była ćwiczebna ścianka dla wspinaczy. Tutaj, na Nowym Mieście.
Jak im mogli na to pozwolić?
Turyści
fotografowali mur i siebie stojących przed nim. Atrakcję się da
zrobić absolutnie ze wszystkiego...
Kiedy podeszłam
bliżej, okazało się, że na murze nie ma lin, tylko jakieś czarne
sople w kształcie kwiatów. Mur, który tworzył tylną część
ogrodu, był czarny, zbity i straszny. U dołu w wbudowano w niego
dwoje drzwi.
Skierowałam się do
tablicy przy murze. Litery wyryte w błyszczącym metalu wyjaśniały,
że renesansowe ogrody miały swoją drugą stronę: ciemną stronę
natury, która wiodła w miejsca jeszcze ciemniejsze, miejsca zaniku,
śmierci i kary, być może do zaświatów i do Tartaru; ale drzwi
zostawiano zamknięte. Węże, płazy, jaszczurki, szczury, głowy
potworów, to wszystko tkwiło zmyślnie wbudowane w czarną tkankę
ciemnej strony ogrodu. Wystarczyło szukać...dobrze poszukać...
Oczy mi jeździły po murze w tę i z powrotem, dopóki…
faktycznie, lśniące ciało węża wspinało się niemal na środku
muru. Pośrodku przeciwnej strony duszy. Być dobrym! Jak człowiek
mógł być dobry, kiedy to wszystko w nim mieszkało? No dobrze, ale
gdzie by mógł być ten szczur... Kręciłam głową w jedną i
drugą stronę.
- Jej, dzień dobry,
to pani? - Honza, kolejny mój student, stał obok mnie. Miał
tendencję do spotykania mnie w najróżniejszych miejscach – w
metrze, na przystanku tramwajowym, w bibliotece, raz go nawet
spotkałam na szczycie jednej z praskich dzwonnic.
- Szuka pani
jaszczurki? - zapytał.
- Nie, szczura –
powiedziałam.
- Jest skrajnie z
prawej – wskazywał na bok – tam, obok sów.
- Sowy? Są tu też
sowy?
- Cztery puszczyki,
tam, w tej wielkiej klatce. Tylko one są żywe. - skinął głową.
- Ale mnie się bardziej podobają te sztuczne. Są takie...żywsze.
Nie sądzi pani?
Nie sądziłam.
Szczur nadal się przede mną chował.
- Dziś już tego
nikt czegoś takiego zrobi – kręcił z satysfakcją jasnowłosą
głową – Nikt nie wyprodukuje takiej ściany ani tych rzeźb.
Tak, moi studenci
byli staromodni. Wielu odmawiało korzystania z telefonu komórkowego.
Pielęgnowali uzależnienie od minionych czasów. Identyfikowali się
to z Republiką rzymską, to z Akademią Platońską, chcieli żyć w
katakumbach albo w Aleksandrii, a pozostali w średniowieczu jako
rycerze. Tak jak inni wybierali sobie kolor włosów albo styl
muzyczny, oni sobie wybierali epokę i wyznanie. Byle tylko nie być
tu – pomiędzy supermarketami, reklamą i mediami, globalizacją,
infantylizacją, pornografią, pieniędzmi i znów pieniędzmi –
ale to tu był czas i świat.
-To zrobi znowu coś
innego, nie? - zdecydowałam, że będę tego czasu i świata bronić
– A tego potem z kolei nie zrobi nikt następny po nim. Jest tak
wciąż na okrągło. Czasy są przypisane ludziom jak dowody
osobiste.
-Tylko że nie
chodzi o to, że jest po prostu inaczej. Jest tak… nieprzejrzyście,
rozumie mnie pani? - oczy za okularami patrzyły uporczywie gdzieś
tuż obok mnie.
-No, tak niezupełnie
– powiedziałam zgodnie z prawdą.
-Wcześniej to było
jasne. Nie mówię, że było lepiej, ale przynajmniej się
wiedziało, co się dzieje. Na przykład u Herodota widać, co kto
robił przeciwko bogu, jacy Persowie byli aroganccy, i dlatego ich
Grecy pokonali. To jest proste jak równanie. Całą historię ma
pani przed sobą. Tylko że dziś tak nikt nie napisze. Wszyscy
uprawiają naukę i gonią za tytułami. W ogóle nie widać, co się
dzieje i dlaczego.
Za nami odezwał się
huk, śmiech i krzyki. Piasek ogrodowej ścieżki skrzypiał pod
naporem stóp. Panna młoda, cała na biało, w białym kapelusiku z
woalką, wisząca na panu młodym w czerni, doszła do muru i
przyjęła pozę dla fotografa. Niemal w mgnieniu oka zaczęło
padać. Ktoś z grupy rozłożył kolorowy parasol w pasy i podał go
panu młodemu. Fotograf, młodzieniec w zamszowej kurtce,
fotografował i fotografował. Pozostali wesoło gwarzyli (…)