2012/09/03

Szara strefa


Przekład opowiadania Jiřího Dědečka Šedá zóna ze zbioru Snídaně se psem



Hynkowi od zawsze podobały się te dwa domy naprzeciwko budynku radia na ulicy Vinohradskiej. Ich sczerniałą fasadę, na poziomie wyższych pięter poznaczoną sowieckimi karabinami maszynowymi, z przyjemnością pokazywał przyjaciołom z zagranicy nie tylko po sześćdziesiątym ósmym, ale jeszcze dobrych dziesięć, piętnaście lat po aksamitnej rewolucji. - To nie druga światowa – mawiał z uśmiechem – to były karabiny naszych przyjaciół...

Ale cudzoziemcy nie za bardzo mu wierzyli; im dalej z Zachodu pochodzili, tym mniejsze było ich zaufanie. Na początku lat dziewięćdziesiątych mu nawet pewien redaktor stacji France Inter, komunista z krwi i kości, powierzył stufrankowy banknot prosząc, żeby Hynek dostarczył go jednej prześladowanej rodzinie do Wałaskiego Międzyrzecza.

- To są moi przyjaciele, ich córka uczyła się w liceum u nas, w Nimes – wyjaśniał.
- Napisali mi, że po tej tak zwanej aksamitnej rewolucji dochodzi u was do okrutnych prześladowań komunistów. Ojciec rodziny stracił pracę, więc chcę im coś posłać na dobry początek.
Hynek zaśmiał się - sto franków to było niewiele ponad pięćset koron, ale francuski kolega zinterpretował śmiech jako wyraz ironicznej niezgody.
- Proszę się wczuć w sytuację ludzi, którzy w to wierzyli, uczciwie pracowali dla idei, a teraz ich prześladują lustracyjne komanda na każdym kroku...! - Francuz oburzony gestykulował, a ostatnie słowa już wykrzykiwał.
- Nie ma tu żadnych lustracyjnych komand – Hynek machnął ręką i znów się zaśmiał, wyobrażając je sobie.
- Proszę pana, komu pan chce to wmówić! - wykrzyknął Francuz, ale natychmiast ściszył głos i rozejrzał się z trwogą po korytarzu, żeby zwrócić uwagę na możliwość bycia obserwowanym na każdym kroku.
- Widział pan jakieś komando? - zapytał Hynek.
- Oczywiście, że nie, tajnej policji pan na ulicy nie uświadczy - szeptał Francuz z przewagą tego, który ma rację.
- Przecież musi pan wiedzieć, o co chodzi, to jest coś takiego, jak kiedyś SB.
Hynek z rezygnacją pokręcił głową: - Ale...ale to nie tak...! Skąd, na Boga, pan bierze takie informacje?
Francuz jednak kontynuował: - Panu się to może wydaje właściwe, bo pan był dysydentem i walczył z komunizmem całymi latami, co oczywiście będzie pan już musiał rozważyć we własnym sumieniu, ale oni...
- Nie byłem żadnym dysydentem – przerwał mu Hynek. – Należałem do milczącej większości, tak zwanej szarej strefy.

Pod koniec lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku niespodzianie nadszedł czas, w którym świat dojrzewał do dziwnego pojednania i gdy Zachód, tęskniąc za transparencją Rosji, przymykał oczy na zbrodnie jej obecnych przywódców. Hynek obawiał się, czy po współczesnych nie przyjdzie kolej i na tych z przeszłości, aż po Stalina, a wskutek tego czy nie pojawi się nowe spojrzenie na sześćdziesiąty ósmy rok. Im był starszy, tym intensywniej uświadamiał sobie wszystko, czego komunizm go pozbawił. Miał mocne postanowienie, by przeżyć tak samo długi okres po rewolucji, jak przed nią, żeby przypadkiem nie umrzeć jako człowiek, któremu większość życia pochłonął totalitaryzm. - Chociaż pół na pół - mawiał. (Dopóki nie wyremontują tych domów, będzie dobrze.)

Jako piętnastolatek aż do końca września konsekwentnie opluwał pojazdy okupanta. Człowiek nie może jednak całego życia „przepluć”. Zdecydował, choć wpadało to w nieprzyjemny, dydaktyczny ton matczynych kazań i dobrych rad, że protest i niezgodę wyrazi wytężoną pracą. Koniec końców – mawiał, gdy ze zdumieniem obserwował konsolidujący się reżim i jego oznaki w miejscu pracy – ta Partia jest tak głupia, że jakakolwiek, choćby przeciętnie inteligentna audycja od razu staje się manifestem antypaństwowym. W pracy unikał polityki, kiedy tylko było to możliwe. Koledzy śmiali się z niego, że stara się uciec przed przeznaczeniem. Wielu zapamiętało literackie artykuły Haštala z minionych lat jako przykład co najmniej odstraszający.


Przypomniał sobie ojca i jego marną próbę odrodzenia w sobie twórczego ducha po aksamitnej rewolucji oraz epigramat, z powodu którego poszli na noże. Znów miał przed oczami zmarniałą postać byłego oficera Czechosłowackiej Armii Ludowej, pochylającego się w brudnej, szeleszczącej kurtce nad jeszcze brudniejszym plecakiem i szukającego czegoś w beznadziei jego wnętrza.

- Chciałem ci dać coś do przeczytania, Hynku... Gdzieś tu to musi być, taki jakby żarcik, ale myślę, że to by...kurde, gdzie to mogłem podziać...
- W porządku, tatku, i tak się spieszę – Hynek starał się uniknąć tej kłopotliwej chwili. W ogóle nie miał wątpliwości, że będzie kłopotliwa, bo takiego charakteru nabrały po latach właściwie wszystkie rozmowy z ojcem; zawsze miał wrażenie, że oczekuje od niego nie odpowiedzi na zadawane pytania, ale raczej rozgrzeszenia. - No, ale to by musiała poprzedzić spowiedź, tatku – zwracał się do niego w duchu z ironią; na głos nigdy by tego nie powiedział.
- Tato, tato...
- O, już mam! Popatrz, tu jest... to jest tylko taki jakby epigramat, ale ja myślę...- Haštal rozwinął zmiętą kartkę papieru, na której jednej stronie był czarno-biały druk. Musiał to gdzieś zedrzeć ze ściany. MY NIE MILCZELIŚMY W PIOSENKACH. KONCERT FOLKOWY. - Hynek odczytywał z mozołem przybrudzone litery. Zanim jednak dotarł do spisu bohaterskich uczestników, ojciec wygładził papier dłonią i na niezadrukowanej stronie z zakłopotaniem, ale też z oczywistą dumą pokazał mu dwie krótkie linijki ręcznie pisanego tekstu. Wielkie drukowane litery głosiły: „Do partii nie wstąpiłem, tak popieprzony byłem”.

Hynek długo milczał, patrząc na ten idiotyzm. Może gdyby jakaś kapela wykorzystała go jako refren, dorobiła do niego jeszcze kilka innych nieskomplikowanych pomysłów i wykrzykiwała ze sceny jako zarzut...
- No tak... A będzie jakiś ciąg dalszy? - zapytał, żeby zyskać na czasie.
- Nie no, to jest już całość... O nic więcej nie chodzi, tylko o ten żarcik, wiesz... - wyjaśniał ojciec, patrząc w podłogę jak uczniak odpytywany przy tablicy.
- Ale tatku – artykułował ostrożnie Hynek – przecież to nieprawda...

Haštal zaczerwienił się i przestąpił z nogi na nogę. Spojrzał na syna z ukosa i zaczął starannie składać kartkę na coraz mniejsze kawałki.
- No tak, ja... oczywiście niby masz rację, tylko...tylko że myślałem...mi chodziło tak tylko dosłownie... może jeszcze w połączeniu z jakąś karykaturką...
Hynek pokręcił głową.
- Więc myślisz, że to kiepskie? - zapytał zrezygnowany Haštal – Że to gorsze niż to, co się teraz robi?
- Ja tam nie wiem, co się teraz robi – odparł Hynek wymijająco.
- No jak to, przecież jesteś w radiu...
- Ale zajmuje się tam innymi rzeczami.
- No nic, dobrze... To zapomnij o tym. - powiedział Haštal.

Ale Hynek nie zapomniał. Scenka często do niego wracała; nieraz zadawał sobie pytanie, czy to nie był właśnie ten symboliczny przełom, którym pośrednio wyprawił ojca do grobu.


Ostrzelane domy z nieznanych przyczyn umykały uwadze normalizacyjnych architektów i wciąż trwały jako dowód. I inspiracja. Z okien wyższych pięter rozgłośni można było dokładnie obejrzeć wszystkie zagłębienia w tynku. Hynek zachodził tam kilka razy i – dzięki skośnym wgłębieniom w ścianie - widział, jak dobrze jest stąd widoczny nawet kąt strzałów. Zawsze wyobrażał sobie rodzinę, która za tymi murami, za tymi oknami w tamtym momencie mieszkała. Położyli się i czekali aż to wszystko minie? A może nie było ich w domu? Wyświetlał się mu w myślach cały film wojenny. Zazdrościł tym skulonym, usmolonym redaktorom o wścibskiej aparycji, będącym w ciągłym strachu o siedzibę ich redakcji na wyższych piętrach budynku. Taki niezasłużony luksus! Powinni przebywać w suterenie, jak najgłębiej pod ziemią, bo przecież przypominają upośledzone robactwo, rozbiegające się na wszystkie strony po podniesieniu kamienia...
-

 Słuchaj, to że jest już parę lat po rewolucji nie oznacza jeszcze, że możemy obrażać, kogo się nam podoba...
- Ale ja przecież nikogo nie obraziłem, to oni powiedzieli. A jakby się zastanowić komu to może być na rękę... - bronił się Hynek cichym głosem, patrząc prosto w oczy redaktora naczelnego. (Gdyby patrzył w ziemię, za bardzo by sam sobie przypominał ojca). - A skoro tak...
- Hynek, Hynek... jak długo my dwaj się znamy? - redaktor naczelny rozłożył ręce, aż pod pachami jego różowej koszuli pojawiły się plamy potu. - Jak długo?
- Wystarczająco.
- Więc nie próbuj mi teraz wmówić, że żeś nie miał tego na myśli. To poszło w eter! Oskarżyłeś ich o współpracę z KGB! - naczelnemu załamał się głos; napawające obawą wspomnienie minionego okresu stanęło mu ością w gardle.
- Zaraz, to nieprawda, powiedziałem, że mam wrażenie, że zachowują się, jakby nadal sterowało nimi KGB. To jest różnica.
- Jaka, u diabła, różnica ?! - redaktorowi naczelnemu w końcu puściły nerwy. - Jaka różnica?! Patrz, tu mam dokładny zapis tego twojego kretyńskiego sformułowania: „Jakby nadal nimi sterowało”...!
- No przecież mówię...
- Ale z tego logicznie wynika, że skoro „jeszcze nadal”, to i „przedtem”, a to jest różnica, czego jeszcze nie pojmujesz?
- Nie powiedziałem „jeszcze nadal”, to mówisz ty, ja tam miałem tylko „nadal”, a to jest różnica. A poza tym...
- Kurwa, chyba tylko ty widzisz tę różnicę, bo obydwaj posłowie chcą cię pozwać! – wrzeszczał redaktor naczelny, tocząc pianę z ust.
- No i dobrze, niech pozywają, w ten sposób się wszystko wyjaśni, nie?
- Gówno się wyjaśni. Może dla ciebie. Ale co ze mną, stary, o tym, co ze mną będzie to żeś nie pomyślał, co?!
Hynek wzruszył ramionami.
- O tym nie myślałeś, kłapiąc paszczą! To nie jest, kurwa, Hyde Park! To jest publiczna rozgłośnia!
- No właśnie...
- A ja tu za to wszystko odpowiadam, Nie ty, idioto! Ty coś palniesz i masz wszystko gdzieś! A ja obrywam! Ciągnę to wszystko już 15 lat. I przez cały ten czas nic takiego mi się nie przytrafiło. Jak to w ogóle możliwe, że jesteś takim kretynem?! A może tylko udajesz?
- O co ci chodzi?
- O co mi chodzi?!
- Czekam, co powiesz – odparł spokojnie Hynek.
- Ty czekasz?! Już cię wkurzam, co? Poślij mnie jeszcze do wszystkich diabłów! Wiesz co, przeprosisz publicznie jeszcze dziś! Przed wieczornymi wiadomościami! Tu ci napisałem tekst, który przeczytasz. I z uczuciem, stary, ja ci to mówię! Inaczej...

Hynek wziął od naczelnego kartkę zadrukowanego papieru i rzucił okiem na kilka pierwszych linijek. Z tekstu biło wrodzone lizusostwo i stylistyczna zwinność krętacza. Kartka, którą trzymał w ręce wydała mu się nagle ciężka jak podniesiony przed chwilą kamień, odsłaniający widok na ohydny rój robactwa. Ale nie oddał jej od razu.
- Nie przeczytam tego, Honza. Jedyne, co mogę powiedzieć to to, że się pomyliłem, bo KGB pod tą nazwą dzisiaj funkcjonuje już tylko na Ukrainie. To powinno wystarczyć, nie?
Szef wziął oddech i wykonał taki ruch, jakby chciał Hynka uderzyć pięścią. - Teraz jesteś odważny! Teraz masz czelność odmówić! A coś ty kurwa robił przez całe lata osiemdziesiąte, bohaterze!!!???
- Pracowałem w twojej redakcji – odpowiedział zgodnie z prawdą Hynek i odwrócił się w kierunku drzwi – Właściwie aż do dziś.
- Wynoś się, gówniarzu - zachrypiał naczelny – wynoś się, zanim mnie szlag trafi...

Kiedy Hynek zamknął za sobą drzwi, poczuł niezwykłą ulgę: - Już nigdy nie muszę tu przychodzić! Tylko za widokiem tych domów będę tęsknił. Z takim impetem to nawet ojca z armii nie wyrzucali. Wszystko jakoś szybciej się dzieje w dzisiejszych czasach...
Podstawa problemu była prościutka – do Pragi przyjechał Sekretarz Generalny NATO. W parlamencie dyskutował z posłami na temat przyjęcia Republiki Czeskiej. Jeden z nich podczas dyskusji uprzedzał go, żeby nie miał złudzeń, bo bez referendum NATO nie może na nas liczyć, a drugi zapytał, czy po kilku latach będzie możliwe wystąpienie z tego wojskowego sojuszu. Hynkowi przyszło do głowy, że obaj głupcy doskonale ilustrują skrajne nieprzystawanie wyobrażeń do rzeczywistości. Sam wprawdzie nie był entuzjastą żadnego sojuszu wojskowego – zawsze wyobrażał sobie, że wszystkie te sztaby generalne i centra dowodzenia na całym świecie składają się z dziesiątek czy setek Haštalów i żywił w takich chwilach obawę o los świata. Ale instynktownie odczuwał tęsknotę za definitywnym wyzwoleniem spod sowieckiego wpływu; naiwnie uważał, że to uczucie podziela cały naród.

W czasie niespodziewanych wydarzeń listopada 1989 roku Hynek bardzo chciał być jakoś użyteczny, zwykła radiowa publicystyka wydawała mu się – całkiem słusznie - rozpaczliwie niewystarczająca w kontekście wszystkiego tego, co działo się w kraju. - Znów obok toczy się historia – powtarzał co chwilę głupie radiowe slogany, jakby wierzył, że w ten sposób ściągnie na siebie jakieś doniosłe zadanie. Ale dni mijały, spotkania następowały po spotkaniach, a jego nie wpuścili do Pałacu Adria, w którym zbierali się założyciele i sympatycy Forum Obywatelskiego.
- Zaraz by się tu zwaliła cała szara strefa – burknął w jego stronę jeden z ludzi strzegących wejścia.

Zraniony do żywego, Hynek jeszcze tego samego dnia wyjechał na wieś, w której spędził dzieciństwo. Kupując wieczorem papierosy w knajpie, został przez miejscowych (też już demokratycznie założyli Forum Obywatelskie, tylko nie przyjmowali kobiet) wezwany do przewodzenia jutrzejszemu strajkowi generalnemu.
Stał przed nimi i patrzył na twarze potomków tych, którzy przed pięćdziesięcioma laty grozili jego dziadkowi Jerzemu zerwaniem umowy kowalskiej, którzy za radą wuja Józefa zręcznie wstępowali do Rolniczych Spółdzielni Produkcyjnych. Dopiero tam nauczyli się kraść i w ogóle pozyskiwać pieniądze sposobami, o jakich im się za Pierwszej Republiki nie śniło. Udało im się nawet stłumić w sobie pielęgnowaną przez stulecia miłość do ziemi, przynajmniej do tej własnej, dali radę nauczyć się zamiast „hodowla zwierząt” mówić „chów żywca”. Teraz oczywiście przed Hynkiem stali ich synowie, może wnuki. Ci miłości do ziemi już nie znali, a kradzież ze wspólnego mieli w genach. -Niezła z nas rodzinka - pomyślał Hynek, przypominając sobie minione dekady, w czasie których jego rodzina pozostawiała swoje ślady w tej zapomnianej wiosce.

Powiedział im, że są świadkami doniosłych momentów, kiedy to tuż obok milowymi krokami defilują dzieje. Normalnie spaliłby się ze wstydu za te słowa, ale wypowiedział je na złość strażnikom sprzed Pałacu Adria. (Żeby sobie nie myśleli, że są tacy znowu inni i że nie nawiązują do niczego, co już było. - Ten język wam zostanie - pomyślał sobie z satysfakcją - nie pozbędziecie się go nawet gdybyście chcieli, bo nie macie na to wpływu, to zależy od nas – od szarej strefy, pracowników mediów). Zebrani wieśniacy milczeli i czekali, co będzie dalej. Powiedział im, że za parę lat Związek Radziecki przestanie istnieć, ale oni się śmiali i krzyczeli, że jest pomylony. Powiedział im, że Partia Komunistyczna stopniowo zaniknie, jeśli jej oczywiście nowy system od razu nie wyjmie spod prawa. Z ich milczenia jednak wywnioskował, że chybił; uświadomił sobie, że tu wszyscy należą do partii, tutaj przy wstępowaniu do niej nigdy nie było żadnych moralnych rozterek – Komunistyczna Partia Czechosłowacji, Związki Zawodowe, Stowarzyszenie Przyjaźni Czechosłowacko-Radzieckiej - chcesz pieniędzy i spokoju, to podpisz. Jeśli cię nie wybiorą, to ich do tego nakłonimy. Więc w miażdżącej większość podpisali i teraz jego proroctwo było dla nich odrażające. Chciał jeszcze coś powiedzieć o nowych przedstawicielach przyszłego wolnego kraju, ale go wygwizdali.

Po Hynku zabrał głos długoletni zastępca wuja Józefa i jego znany stały sojusznik. Najpierw teatralnym gestem podarł na pół swoją czerwoną legitymację partyjną, a później zaproponował przegłosowanie swojej kandydatury na przewodniczącego miejscowego Forum Obywatelskiego. Wybrano go jednogłośnie.
Hynek zrozumiał, że nic tu po nim, że nie pasuje do żadnej partii i że tak to już chyba zostanie na zawsze. Przypomniał sobie, jak przed kilkoma miesiącami przywiózł na wieś petycję „Kilka zdań” i jak mu wielu podczas jej podpisywania z dumą mówiło, że podpisują to już po raz drugi. Kiedy zaczął drążyć okazało się, że pierwszy podpis składali pod partyjnym dokumentem, który próbował zdyskredytować „Kilka zdań” za pomocą podpisów, mających świadczyć o ludowym gniewie...

Jednak kiedy siedział z nimi po założycielskim zebraniu Forum Obywatelskiego przy piwie, był świadkiem rozmowy, która ostatecznie go zdezorientowała. Podekscytowani rewolucyjni alkoholicy przekrzykiwali się w politologicznej dyskusji.
- Żeby się do tego znowu nie wtrącili Ruscy, jak wtedy w siedemdziesiątym pierwszym – próbował osłabić entuzjazm jeden z nich.
- Nie bój się, chłopie – uspokajał go sąsiad – To nie są żadne głupie Węgry, to jest Czechosłowacka Republika Socjalistyczna - ZSRR, rozumiesz?
-Chyba CzRS?
- A co za różnica? – prawił proroczo mówca, pociągając łyk piwa.
- Ja pamiętam – krzyczał inny – że Rosjanie weszli na wiosnę sześćdziesiątego szóstego, to była jakaś ta Praska Wiosna czy coś, ale wiosna-srosna, rozumiesz, takie zaspy wszędzie, przyjacielu, i Dubček w tym wszystkim...to było coś!
- Źle zapamiętałeś – próbował go przekrzyczeć sąsiad – bo Ruscy, oni to przyszli późną jesienią siedemdziesiątego pierwszego, może już jakoś zaraz przed świętami. Pamiętam to akurat dokładnie, bo właśnie żeśmy pogłębiali staw, żeby zdążyć przed mrozami...
- Rosjanie przyszli, jak nastąpił Husák, Dubček by ich tu nigdy nie wpuścił, debile – mówił trzeci – Prawda Hynku?

Ale Hynek patrzył tylko na nich jak wół na malowane wrota i nie wtrącał się do tego wykładu historii, bo powoli zaczynał szukać historycznego punktu zaczepienia, dzięki któremu będzie pamiętał, że ta aksamitna rewolucja to była w osiemdziesiątym dziewiątym na jesieni.

2012/09/02

Zapytaj tatę


Przekład fragmentów powieści Jan Balabána Zeptej se táty


 Ojciec leży na oddziale intensywnej terapii. Otaczają go przyrządy monitorujące jego funkcje życiowe. Nie jest do końca sobą. Momentami próbuje coś Emilowi powiedzieć, ale za chwilę mówi już tylko sam do siebie – coś o zmierzchu, coś o pociągu.

Późny zmierzch, czerwone słońce migocze u stóp cienkich drzew na nasypie kolejowym za oknami pociągu. Te drzewa rosną tak blisko siebie jak zęby grzebienia, na którym mógłbyś grać, gdybyś umiał. Pergamin, dmuchnięcie trębacza i rozlega się zgrzytający dźwięk. Tak się bawiliśmy jako chłopcy. A tam sąsiad z łóżka obok znów mówi, że zaprzęgnie królika do pługu i będzie rozorywać bruzdy. Jak królik miałby uciągnąć pług? Chyba tak jak ja, gdybym teraz musiał wstać i pójść do toalety... Ciało jest już gdzieś za mną, jak ten pług zaryty do gliniastej ziemi, której już nikt nie uprawia. Mój koń, ten silny źrebak, co zdoła pociągnąć kłodę cięższą ode mnie, a kiedy się tę kłodę się ruszy, to potem już sama się toczy, obijając mi pięty. Musiałem uciekać przed swoją siłą. Nie uwierzyłbyś, co to serce dźwigało. A teraz co? Królik u pługu. Głupio się śmiejemy, a rozmowy innych ludzi brzmią tak, jak kiedyś gra mojego brata na grzebieniu – fałszował, ale nie chciał przestać. Melodia skrywała się gdzieś za tym dźwiękiem, za tym brzęczeniem pergaminu na zębach. Niewiele było trzeba, żeby usłyszeć muzykę. To udawanie gry, to terkotanie w czasie gdy słońce biegnie wzdłuż podnóży drzew i zaraz ma się ściemniać. Ten czerwony próg między pniami brzóz, jak wtedy, gdy przez opatrunek przesiąka krew. Kiedy boli, a ciało jest poza mną. A moja królicza dusza, wyswobodzona z klatki, słaba i niepewna, ostrożnie bada, jak to jest być na zewnątrz, być już tylko „przy”, a nie „w”.

Mnie się rzeczy tylko dzieją. Wiem, że jestem w pokoju, że nigdzie nie jadę, a jednak to przedwieczorne słońce za oknem mknie, jakbym był w pociągu. Jakbym w gryzącym mundurze w kolorze pokrzywy wracał do domu. Na chwilę, na przepustkę, zobaczyć właśnie narodzonego syna. Towarzyszu poruczniku, urodził mi się syn. Proszę o pozwolenie na opuszczenie garnizonu, żebym mógł popatrzeć na matkę i na syna, ukłonić się maleństwu, które spłodziłem dziewięć miesięcy temu, jeszcze jako cywil. Trzymała mnie, ściskała mnie rękami i nogami, nie pozwalała mi się wywinąć, chciała go bardziej niż ja. I on tam teraz krzyczy i je z jej piersi, podczas gdy ja w pokrzywowej zieleni, jak każdy inny żołnierz, zasypiam w pociągu ze Słowacji. Mikuláš, Martin, Vrůtky, Žilina; przez sen uderzam o zimną szybę i mówię sobie, że życie jest piękne.

Dobrze zrobiłaś, że mnie przytrzymałaś, że nie pozwoliłaś mi się wywinąć, że kłoda uderzyła o pięty tego, kto ją ciągnął. Brzemiona nas niosą. Nasze kłody nas poniosą nawet kiedy nas już tu nie będzie. Kiedy on, mały, będzie duży i dotknie rozgrzanego mięśnia konia, jego ojciec wciąż będzie uderzał przez sen o szybę w oknie pociągu - Mikuláš, Martin, Vrůtky, Žilina. Tym pociągiem pojadę do wieczności, do naszego na zawsze nowo narodzonego dziecka, suchymi wargami będę szeptem powtarzał, że życie jest piękne. To jest moje miejsce. Boże, panie, szeryfie, mistrzu, zaprowadź mnie tam, gdzie pokochamy ten ból, tam mnie uspokój – w tym pociągu, w tym mundurze, w tej chwili, w której jadę do syna i żony. Niech będzie ta moja królicza siła wyprzęgnięta ze wszystkich pługów w tej chwili tąpnięcia, uwolnienia kręgów, przerwania rdzenia pacierzowego. Nie potrzebuję go już, nie potrzebuję kręgów. One nie są moje, zostały przy tym pługu, na dobre wbitym w gliniastą ziemię, której już nie uprawiam. Ja teraz potrzebuję tylko się cieszyć, tylko uderzać we śnie o szybę okna, za którym na niskim horyzoncie czerwone słońce biegnie wzdłuż podstaw cienkich drzew. Zaraz się ściemni, i zaraz będziemy w domu.

Tak ojciec raczej nie mówił. Nie za bardzo dało się go zrozumieć. Mówił cały czas. Albo tylko poruszał ustami i z tych słów, które Emil wyłapał, tak to sobie poskładał. Miał piankę do golenia i nową żyletkę. Jednej rzeczy ojciec nie znosił – być nieogolonym to było dla niego to samo, co być brudnym. A Emil tylko czekał, aż przestanie mówić, żeby ten „brud” móc usunąć z jego twarzy. Ale on ciągle mówił, bardziej niezrozumiale niż zrozumiale, a Emil raz na jakiś czas patrzył przez okno, za którym słońce chyliło się ku lasowi. Rozumiał to. Ojciec był teraz w tym najlepszym z możliwych miejsc, jechał do swojego pierworodnego syna. „Kiedyś mi to opowiadał, jak to jechał do domu jako młody wojskowy lekarz skądś ze Słowacji, żeby zobaczyć Hansa”, przypomniał sobie Emil. Może ja to sobie tylko wymyślam, może mu tylko tego życzę. Kto wie, co się teraz dzieje w tym jego opowiadaniu, które nie sposób zrozumieć. Z przymkniętymi oczyma i zapartym tchem śledził monitor encefalografu, na którym krzywa ojca serca podskakiwała po zębach przypominających Tatry Wysokie.

Tato, nie umieraj! Jak to niestosownie brzmi. Pielęgniarki, te anioły w zielonych uniformach przyglądają się mu spojrzeniami karcącymi i łagodnymi zarazem. Tak jakby te precyzyjne, doskonałe, doświadczone, obcujące ze śmiercią kobiety chciały powiedzieć, że tak się tutaj nie mówi. Tak bardzo chciałbyś się wtulić, ukryć w ramionach ubranych na zielono kobiet, przycisnąć głowę do piersi anioła, który robi zastrzyki. Zatrzymać ten czas, zostać z tymi ludźmi walczącymi o życia i walczyć z nimi już zawsze jak na obrazku ze szpitala. Tylko że aparycja tych kobiet mówi: Tak się tutaj nie robi, tu się nie mówi: Tato, nie umieraj. Tu się umiera.