2012/03/31

Drewno zostanie drewnem

Przekład fragmentów opowiadania Zdeňka Jizery Vonáska, Dřevo zůstává dřevem


Czcigodna i droga jaśnie Pani, najmilsza Leni,

proszę mi wybaczyć ten poufały zwrot, ale wzruszyłem się do łez, dowiedziawszy się od agencji nieruchomości, pośredniczącej w sprzedaży domu, który tak dokładnie znam, że właśnie Pani, dama tak sławna i poważana, okazała zainteresowanie jego kupnem.
A w dodatku, miłościwa Pani, tym, bym Jej otwarcie przekazał wszystkie szczegóły, których nie da się wyczytać z planów budynku ani dostrzec podczas jedynej, właściwie przypadkowej wizyty.
Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko gorąco Pani ten dom polecić, mimo że serce mi pęknie, kiedy znajdzie się w całkiem obcych rękach, nawet jeśli będą to ręce Pani, tak piękne i należące do kobiety, która swoim wdziękiem, baletowym kunsztem, oczywistym profesjonalizmem, a także zupełnie niezwykłym wyglądem olśniewała nie tylko nas, Czechaczków, tutaj u nas w Narodowym, lecz także obcokrajowców w szeregu innych wielkich miast wielu krajów, na tych najsłynniejszych deskach, które nie znaczą ni mniej, ni więcej, tylko tyle, że drewno pozostanie drewnem.
I że te deski zostają dla mnie jedynie odległym światem, o którym mogę co najwyżej śnić, tak samo jak i o Pani urodzie, która nigdy nie wyparła się swojego pochodzenia spod muru cmentarnego, gdzie się Pani urodziła w rodzinie grabarza Laxara. [...]
Ach, jakże mi Pani schlebia tym, że właśnie ja, niegodny gość tylu Pani premier, a przy tym oczywiście skrupulatny doktor, w którego w dzieciństwie tak często i z ochotą się razem bawiliśmy, mogę teraz być do Pani dyspozycji i dać świadectwo, o które mnie Pani prosi za pośrednictwem agencji nieruchomości o znakomitej reputacji!
No więc tak. Mój ojciec polecił ten dom zaprojektować, a w końcu zbudować nad czy – ściśle rzecz ujmując zamiast domu moich dziadków ze strony mamy. Mówi się, że także wbrew ich woli, ale w to słusznie powątpiewam. Być może Pani także zwróciła uwagę na tego architektonicznego potworka podczas swojej wizyty – na dole skromna bacówka, na górze takie trochę ę-ą. Na tych wieżyczkach na dachu i przyległych przybudówkach z tyłu też to widać. Dolna część jest dosyć nierówna, zwłaszcza na poziomie piwnicy, która – jak udokumentowano – pochodzi z czternastego wieku. [...]
To wszystko nie ma jednak wpływu na reputację naszego domu, a tym bardziej na jego znaczenie i na oryginalność naturalnie także. Ten adres jest świetny, zapewniam Panią, w końcu sama mi to Pani z radością potwierdziła. A ja Pani łagodnie romantycznej duszy za okazaną życzliwość z całego serca dziękuję w imieniu swoim i właściwie całego domu. Oraz wszystkich, którzy w nim tak chętnie i szczęśliwie żyli, a tak niechętnie na ciężkie i zakaźne choroby umierali.
Na budowie domu odcisnął swoje piętno okres jego powstania – dom został postawiony w czasach, kiedy waliła się nasza republika (dopiero pierwsza) i do głosu dochodził już Protektorat Czech i Moraw. [...]
Protektorat (nasi ojcowie z optymizmem i przewidującym spojrzeniem w przyszłość mawiali protentokrat1, chcąc w ten sposób podkreślić jego tymczasowość, choć trwała ona potem prawie całe sześć ciężkich lat) wystraszył po prostu wszystkich. Nie dziwiło więc, że także mój ojciec, skądinąd oczywiście świadomy, że inwestor ma obowiązek być na placu budowy, którą finansuje jak najczęściej, złamał tę świętą regułę i pod naporem politycznych przełomów, niepewności oraz strachu zebrali się z mamą i wyjechali na swój pierwszy wspólny urlop w rodzinne strony ojca, w okolice miasteczka Mlečice. Tak było dla nich w tych czasach jednak bezpieczniej. [...]
Kiedy rodzice wrócili po wakacjach, klasnęli w dłonie z podziwu, a ojciec powiedział: - No proszę, aleście z tym ruszyli! [...]
Mimo że tego lata padało, murarze, pomocnicy i zmieniający się majstrowie harowali jak bure osły, żeby to wszystko jak najprędzej, zanim pan kierownik wróci z urlopu, znalazło się pod dachem.
Dziwiło nas wtedy, że się tyle cementu wywozi z budowy, a nie przywozi go na nią. Całkiem inaczej sobie wyobrażaliśmy zaopatrzenie takiego placu budowy, ale babcia nas z pewną zgryźliwością strofowała i mówiła: - Już on kiedyś zobaczy, co narobił. Chodziło o mojego nieobecnego ojca, ale nawet siostra nie wiedziała, dlaczego jest tak potępiany, skoro zna tyle bajek, a przy tym przeżył tyle przygód przy mobilizacji, potem z kolei podczas wojny i w czasie rewolucji, a zresztą nawet w czasach, kiedy was ze łzami w oczach wysiedlaliśmy, i dlaczego nam babcia w tym zadziwiającym wzburzeniu grozi wszystkimi palcami naraz. […]

- No tak - powtarzał ojciec przez lata wciąż w kółko - wtedy to tu musiało naprawdę porządnie padać, skoro belki pod sypialnią są takie przegniłe. Z jego twarzy można było wyczytać standardową profesjonalną erudycję, a wypowiadając te słowa miętosił w ręce garść żwiru, do tej pory ciągle nasiąkającego wilgocią, jak gospodarz szacujący wartość plonów przed nadchodzącymi zbiorami.

- No, musiało wtedy lać jak z cebra, jak nic! - stwierdził definitywnie, ale nie po raz ostatni. A potem cicho dodał: - Ale to nie może przecież jeszcze do tej pory być takie nasiąknięte!

Otrzepało mnie z obrzydzenia, które zawsze czuję do wszystkich grzybów, cuchnących tak "aromatycznie" jak tamten, przerastający żwir i przesuwający się z niezauważalną prędkością przez wnętrze całego budynku, jak jakiś dekadencki olbrzymi bluszcz, od piwnicy aż do naszego salonu na piętrze; a przeżarł w ten sposób nie tylko babciny sufit, ale przedarł się przez niego wyżej, schrupał drewniane legary podłogowe pod całym salonem, a także leżące na nich belki wraz z parkietem. Potem wlazł do kanapy, na której – już odizolowany od rodziców – sypiałem i w której narażone na szwank z powodu grzybowych odchodów zostały czytadła i inne odpady czeskiej literatury, włącznie z Dziejami narodu czeskiego Palackiego, tak ciekawymi i wciągającymi mnie, a teraz już  niestety nieprzyjemnie śmierdzącymi. [...]

Tym sposobem dziesięć lat po Zwycięskim lutym znów postawiliśmy na nogi budynek, który groził zawaleniem.
Tego tynku, wciąż opadającego ze wszystkich ścian w domu na dole, u dziadków kilka lat potem nie przeżył dziadek, kiedy to do jego warsztatu nieoczekiwanie spadł w jednej chwili cały sufit.
Moi rodzice latami ostrzegali go i namawiali, żeby lepiej przy pracy nosił swój hełm legionisty z czasów pobytu na Syberii, gdzie walczył o powstanie I Republiki, a jednocześnie przeciwko czerwonoarmijnym komisarzom oraz komarom i silnym mrozom. [...]
Łaskawa Pani wie jak to jest, kiedy się starszy człowiek uprze. W dodatku, proszę pani, jego hełm wisiał w pogotowiu zaraz obok pracowni przy palenisku w kuźni. Nawet dobrze nie wiemy, jak to się stało, przypuszczamy jedynie, że dziadek uruchomił wiertarkę, dom zaczął się trząść, co się jeszcze nigdy dotąd nie zdarzało (bywał nieobliczalny, i to mu zostało), potem zaczęły spadać szklane sufitowe luksfery, zamontowane tam, żeby w warsztacie, zwróconym ku północy, było chociaż trochę widno z góry, jeśli nie z innej strony.
Została też przerwana transmisja i kurwa wiertarka, nagle taka samotna, w jakimś tańcu, który umiałaby zidentyfikować jedynie łaskawa Pani, jako niezapomniana primabalerina, wpadła do zbiornika na gówno, o którego istnieniu nikt do tej pory nie wiedział. Dziadunio - ciekawski jak małpa - zajrzał w tę czeluść, jak się okazało podczas dochodzenia, potem zawalił się balkon nad warsztatem, a staruszek - przygnieciony spadającym stropem - właściwie się utopił i nikt nawet nie wie, czy hełm by mu pomógł. Strażacy twierdzili, że mógłby mu pomóc co najwyżej kombinezon do nurkowania, ale tego, jak zwykle, nie było pod ręką. [...]
Babcia, w wieku 102 lat, puściła gaz -tak stwierdziła po jej śmierci pani doktor Teslova, kiedy w końcu po 14 dniach znaleźliśmy babcię na poddaszu.
Do dziś, zapewniam miłościwą Panią, gaz nie został, przysięgam, doprowadzony na poddasze. Pani doktor chyba chciała w akcie zgonu napisać, że babcia po raz ostatni puściła wtedy gazy i umarła. Pozostaje jednak tajemnicą, w jaki sposób Teslova mogła to po tylu dniach rozpoznać? Poddasze jest dobrze wietrzone i należy do miejsc, które są w całym budynku uważane za najzdrowsze... [...]
Radzę Pani tylko, droga Leni, żeby Pani w końcu zleciła wymianę cynowych rur z czasów Protektoratu w łazienkowej termie, przez które przecieka woda i pod którymi od razu zapalają się całe rzędy palników w piecyku gazowym. Rurki się topią, co jest zrozumiałe, w końcu są z czasów protektoratu, i dlatego cynowe. My, którzy tam swoje przeżyliśmy, wiemy, że nie jest dobrze siadać w wannie bezpośrednio pod piecykiem. Komuś może cyna z roztopionych rur (prod. Siemens-Schucker) spowodować uraz.
A w pralni, póki pamiętam, jest dobrze przytwierdzona do podłogi pralka, którą po syberyjskiej odysei wyprodukował jeszcze dziadek według wzoru znalezionego gdzieś w Rosji, daleko za Uralem; chyba to był Bajkonur. Ale te części służą do dziś. Nie może Pani natomiast zbyt mocno palić w kotle, bo dom się wtedy cały nagrzewa i się trzęsie. [...]
Proszę się odezwać, łaskawa Pani, kiedy się Pani zdecyduje, dobrze? Chętnie bym Panią, zanim Pani umrze, jeszcze raz zobaczył choćby przez chwilkę żywą. Dopiero nasze handlowe interesy mogą nas na zawsze połączyć. [...]
Pełen podziwu, oddany Pani
Zdeněk Jizera Vonásek


1 Przekształcenie słowa protektorat, oznaczające ‘tym razem’, ‘na tę chwilę’ (pro – ‘na’, tento – ‘ten’, krát- ‘raz’)