2012/11/27

Czym jest człowiek?

Fragment opowiadania Co je člověk? ze zbioru Pasáž Sylvii Fischerovej



Czym jest człowiek?


Czym jest człowiek? – Mroczną zamaskowaną materią. Trzciną myślącą. Czymś, co ginie ze swojej własnej woli. Czymś, co nie wie, czym jest i musi nieustannie dociekać. Co odchodzi od siebie ku sobie... ku sobie od siebie.
Nie: zła odpowiedź. Człowiek to kobieta i mężczyzna. A zatem mroczna i zamaskowana materia opadająca na mroczną i zamaskowaną materię...


1
Mieszałam kawę. Kawa była w białej filiżance, filiżanka na białym stole, stół w ogródku na ulicy Starego Miasta. Po mieście chodzili ludzie w tę i z powrotem. Mieli ciemne okulary przeciwsłoneczne, torby, czasem aparaty fotograficzne, byli turystami, ale tylko niektórzy. Nie wyglądali, jakby chcieli ustalić, czym jest człowiek. Kiedy człowiek jest człowiekiem, to przecież wie, czym jest człowiek... nie musi dociekać.
Tylko że to nie jest takie proste. W przeciwnym wypadku sowa wiedziałaby, dlaczego jest sową, a jamochłon - dlaczego jest jamochłonem.
No tak, tylko może sowa wie, dlaczego jest sową, tylko ty o tym nie wiesz. Nie jesteś sową. Co wiesz o sowach?
Nie, zostawmy te sowy. Jestem człowiekiem, a o człowieku nie wiem prawie nic. Nie wiem, dlaczego robi to, co robi. Dlaczego człowiek tworzy ogół ludzkości. Dlaczego ogół ludzkości składa się z ludzi, którzy tutaj - tak jak my - siedzą w kawiarni i dyskutują.
- Ja bym jeszcze poprosiła dwie dodatkowe porcje cukru – Johana uśmiechała się do kelnera. Z dwoma odsłoniętymi rzędami zębów, skośnymi oczami i wystającymi kośćmi policzkowymi pod burzą rudych włosów nie wyglądała jak człowiek, tylko jak łasiczka.
- Jak sobie pani życzy – powiedział tutejszy Ganimedes i oddalił się.
- Będziesz gruba i będziesz mieć zepsute zęby – powiedział Jakub.
- Jeszcze nigdy nie miałam próchnicy! - Johana znów zaczęła się szczerzyć – Cukierki jadłam od małego, ale nie mam ani jednego ubytku. Mnie się próchnica po prostu nie ima.
- Za to imają się ciebie gołębie, no nie? - powiedział Mato. Johana się mu podobała, tylko że jej koledzy ze studiów nie interesowali…
- To nie moja wina – broniła się Johana – one mnie mianowicie nie widzą – wyjaśniła nam.
- One co?... Co takiego?
- Nie widzą mnie – powtórzyła. Sprawdziłam to, tutaj w Pradze, ale też na placu św. Marka w Wenecji. Gołębie mnie po prostu nie widzą – dodała triumfalnie.
- A skąd to wiadomo? - zapytałam ostrożnie.
- Wpadają na mnie. Uderzają mnie w głowę. Po prostu lecą i nie widzą mnie. Przez cały plac świętego Marka się musiałam przeczołgać – Johana mówiła tak  szybko, jakby strzelała z karabinu maszynowego.
- Nie wydaje mi się – powiedział Jakub, odrzucając warkoczyk. Miał za sobą kilka lat nauk przyrodniczych. - Gołębie widzą ludzi.
- Tak, ale mnie nie widzą – powiedziała Johana.
- A jesteś pewna, że jesteś człowiekiem? - zapytał Jakub numer dwa, blondas z niebieskimi oczami, który wyglądał jak zuch albo skaut. W głębi duszy się z nim zgadzałam. Może gołębie nie widzą łasiczek. To jeden ze sposobów na zachowanie naturalnej równowagi. Żeby się gołębie zbytnio nie rozmnożyły, ich oczy nie mają możliwości dostrzeżenia drapieżnika.
- Hej. No to jestem – Štěpán, kolejny student, dosiadł się do stołu. Spędzenie raz na jakiś czas godziny w kawiarni było jednym z obowiązkowych punktów programu. 

Nauka greki była trudna, a poza tym do czego właściwie prowadziła? Czego mogłam ich nauczyć? Gramatyki martwego języka. Tylko że oni byli żywi. My byliśmy żywi, a każdy inny: jeden wyglądał jak człowiek północy z tym warkoczykiem, inny jak Rzymianin, kolejny jak rycerz. Štěpán nie wyglądał jak Rzymianin ani gladiator, a na grekę chodził dodatkowo, bo pisał pracę doktorską. Tylko po co człowiekowi doktorat z Arystotelesa? Po co się ma człowiek w ogóle zajmować przeszłością inaczej niż tylko jako rozrywkową lekturą po niedzielnym obiedzie albo po wtorkowej kolacji? Na co człowiekowi wiedza? Chyba żeby uświadomił sobie swą własną marność. Byliśmy po prostu śmieszni z tą swoją epistemofilią, chorobliwą tęsknotą za tym, by wiedzieć więcej i więcej. Tak jak ktoś gromadził pieniądze, my gromadziliśmy informacje. Ani jedno, ani drugie nie miało żadnych naturalnych limitów. Do momentu, w którym się człowiek nie zaciął jak płyta gramofonowa. Szklanka z winem w ręce Štěpána była pusta.
- Nie, rozumiesz – wyjaśniał Oldřišce – O co w tym jakby chodzi? Rano się, wiesz, budzisz, patrzysz w sufit, rozkładasz ręce i co? No co? Siadasz, czytasz, zaczynasz pisać pracę, którą ostatecznie przeczyta dziesięć osób, nie dlatego, że ich to, wiesz, interesuje, tylko dlatego, że muszą. I co? No co? Jasne, że wypiję jeszcze jedną szklankę wina – skinął na Ganimedesa i spojrzał na nas. Nikt nic nie mówił.
- No a potem przychodzisz do domu – jest wieczór, a ty sobie, wiesz, siadasz i gapisz się w książkę. Jest niedziela, a ty pracujesz. Gapisz się w coś. Po prostu nie masz czasu. Nie masz normalnego czasu. To jest kompletnie do niczego. Serio, do niczego.
Wyrzucał to z siebie jak górska koza bobki.
- A czego ty byś w takim razie chciał? - powiedział Jakub numer dwa ostrożnie.
- No po prostu normalnie rano przyjść do pracy, tam mi mówią, co mam, wiesz, robić, ja to zrobię, a jak to zrobię, to idę domu. I mam wolne. W piątek przychodzę do domu i mam w sobotę i w niedzielę wolne. I mam kasę.
- Na co Ci kasa? - zapytała Oldřiška z zaciekawieniem.
- No na co... Będę mógł gdzieś pójść, dokądś pojechać. Załatwię sobie jakieś mieszkanie albo coś. Założę rodzinę na przykład. Co mam jakby teraz? Nic. 

Druga szklanka była pusta.
Kiedy Štěpán mówił, szum kawiarni zanikał, słowa wciągały mnie do krainy snu, do przytłaczającej krainy miasta, z której nie ma ucieczki. Miałam niedawno sen:

Wysiadam z autobusu w jakimś mieście, myślę, że to Ołomuniec, nieznajomy młodzieniec również wysiada i pyta mnie o ulicę Nuslikową. Nic mi to nie mówi, ale idę z nim kawałek i za chwilę natrafiamy na wielki plan miasta na metalowej tablicy: są tam zaznaczone poszczególne ulice, pomiędzy nimi na skraju znajdujemy także Nuslikową. Domy na niej są jednak naprawdę osobliwie nakreślone: jako piętrowe samochody osobowe, z zaczernionym górnym poziomem. Dziwi mnie to, chłopak patrzy na mnie i mówi: Pani o tym nie wie? To są przecież te dzisiejsze nowoczesne ulice, na których dom jest jedynie miejscem parkingowym, tam się przyjeżdża samochodem z pracy, parkuje się i idzie spać. Spać? W samochodzie? Nie mają tam za mało przestrzeni? dziwię się, chłopak wyjaśnia, że z tyłu w samochodzie mają miejsca do spania specjalnie przygotowane i dostosowane do standardów, da się to złożyć, jeden ma głowę tam, gdzie drugi nogi, a w dodatku śpią bokiem do siebie, żeby zaoszczędzić jak najwięcej miejsca.
Wyślę Štěpána na Nuslikową.

- po prostu zawsze chce tego, czego nie ma, jeśli ma skomplikowaną pracę, to chce prostej, a wszystko to dowodzi faktu, że człowiek...
-... to trąba. - Jakub numer jeden wszedł Matoušowi w słowo. - Co zresztą wynika z definicji człowieka jako gatunku Homo sapiens sapiens. Jedno sapiens walczy z drugim sapiens. To się nie może dobrze skończyć.
- To jest niezłe, to z tym jednym i drugim sapiens - Matouš kręcił głową – skąd to wziąłeś?
- Stąd - Jakub stuknął się w głowę – Jeszcze jakieś pytanie?
- Człowiek jest po prostu dziwny – powiedziała Oldřiška.
- Nie, człowiek jest dwunogim stworem bez upierzenia – powiedział Štěpán – To jest klasyczna filozoficzna definicja.
- No i człowiek potrafi pilotować samolot – powiedziała Johana.
- Że co umie? - obaj Jakubowie zapytali jednocześnie.
- Umie pilotować samolot – wyjaśniała Johana – Na przykład szympans nie potrafi pilotować samolotu.
- Skąd wiesz?
- Czytałam o tym w gazecie. Robili takie eksperymenty. Człowiek się od szympansa różni tym, że potrafi pilotować samolot. Szympans nie umie pilotować samolotu.
- Ale wy do tego źle podchodzicie - Matouš nalewał sobie kolejną szklankę wody – Ja wam to wytłumaczę. Mam siostrę w liceum. Przerabiali naturę człowieka.
Stół się wzburzył. Johanie zalśniły oczy. - Było tam o tym szympansie? O tym samolocie?
- Nie było o szympansie. Podstawową cechą człowieka jest zdolność logicznego myślenia.
Stół się zatrząsł od niepohamowanego śmiechu.
- No, a potem idzie potrzeba społeczna. Komunikacja i w ogóle.
Kawiarnia huczała jak zwykle. Ludzie przychodzili i wychodzili, usłużne duchy migotały pomiędzy nimi, turyści czasem przystawali przed ogródkiem i znów znikali z powrotem w ulicznym ruchu. To nie była ich kawiarnia. Japońska wycieczka prowadzona przez niezbędną przewodniczkę z parasolem zatrzymała się przed kościołem po drugiej stronie ulicy i podziwiała jego fasadę wraz z rzeźbami. Po co? Co im mówi martwy Jezus na krzyżu, otoczony gromadą świętych? Dla nich jest to tylko widowisko – sztuka i miejscowy folklor, który naturalnie swoją wizytą niszczą.
- A potem tam było powiedziane, że człowiek potrzebuje być w centrum uwagi. Że chodzi mu o autoprezentację. Że jest egoistą i pragnie korzyści. Oraz bogactwa, władzy i sławy.
- Dobre – powiedziałam. Jak tak będę siedzieć i słuchać, dowiem się, czym jest człowiek. Może dojdą i do sów. Przeważnie się starałam za bardzo nie wtrącać do rozmowy, ale momentami nie wytrzymywałam. Cechą człowieka była przecież niekonsekwencja. Cała historia ludzkości wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby ludzie byli konsekwentni, gdyby ich ciągle nie zwodziły litość i współczucie - ta druga strona żądzy władzy, pieniędzy i korzyści wszelkiego typu. Historia była prążkowana jak babka marmurkowa. Zawsze kiedy się wydawało, że niekontrolowane zło bierze górę, przylatywał anioł zbawienia i odwracał kocioł dziejów do góry dnem. Gulasz się wylewał, przybiegały bezpańskie psy i chłeptały... A jeśli wyglądało na to, że w końcu któraś z tez o ludzkim dostojeństwie zaczyna obowiązywać, jak gorące pustynne samum nadciągała katastrofa.
- To jest faktycznie odkrywcze – powiedział Jakub – mieli tam coś jeszcze?
- Pewnie. Uczeni, odkrycia, potrzeba religijna. - Matouš miał pamięć fotograficzną. Zawsze pamiętał, co jest po lewej stronie na dole i po prawej na górze.
Japończycy się ruszyli. Czeka ich jeszcze dziesięć kolejnych zabytków. Albo przynajmniej pięć. Ich religia, szintoizm, polega na czczeniu martwych przodków. Może myślą sobie, że Chrystus na krzyżu to nasz martwy przodek, uprzywilejowany martwy przodek numer jeden. Tylko jak mają zrozumieć, że jedyny martwy przodek wszystkich ludzi jest przy tym także bogiem? Jak w ogóle cokolwiek mogą zrozumieć, skoro tutaj nie są u siebie? I skąd ja wiem, że tu jestem u siebie? A co, jeśli mieli rację manichejczycy i gnostycy, kiedy mówili, że człowiek jest na ziemi jedynie gościem, jest jak w przydrożnej knajpie przy wypożyczonych dzbanach, stołach i łóżkach, ale jego własne ja, jego dusza, mieszka gdzieś indziej? Dlatego też nie rozumie świata i siebie, jest jak Japończyk w Pradze, tylko o tym nie wie.
- Do jakiego liceum chodzi siostra? – zapytała Oldřiška.
- Do chrześcijańskiego – powiedział Matouš – Ale to bez znaczenia. W nawiasie za nazwą mieli napisane: wiara. Potrzeba zmierzania dokądś. A na końcu było hasło: Być dobrym.
Kawiarnia się jakby zatrzymała. Nikt się nie poruszał.
- No to wszystko jasne. Na co jest w takim razie to wykształcenie? - powiedział Štěpán. - Na co, jeśli w człowieka wciskają takie rzeczy? Na cholerę.


2

Biała chmura, która pędziła od lewej, chciała pożreć chmurę z prawej, ale ta jej uciekała dalej w prawo, z taką samą prędkością. Nigdy się nie dogonią, nigdy się nie spotkają. Chmury wisiały nad miastem jak latające balony, pomiędzy którymi przebłyskiwało słońce. Byłoby cudnie, gdyby mieszkańcy wsiadali do balonów i organizowali loty widokowe nad miastem. Pojedynczo lub parami wsiadaliby na białe chmury i patrzyli z góry na wszystko. Na siebie, których zostawili tam na dole...
Ja wsiadłabym sama. Ivan nie mógł. Miał spotkanie. Wyszłam z kawiarni i zadzwoniłam, że wpadnę, ale on powiedział: „Nie przychodź, mam spotkanie, zobaczymy się wieczorem.”
Wsiadłabym sama i patrzyła na niego na spotkaniu. I na swój cień, ciągnący się za nim, rzucający cień na jego cień, który z kolei rzuca cień jemu, a potem wchodzą do budynku i nie zobaczę, na kogo on rzuca cień.
Tydzień temu mi powiedział – przyszłam do domu i przygotowywałam kolację – „Ty nie zwracasz na mnie uwagi.” Nadziewany kalafiorze, nie zwracasz na mnie uwagi. Mój miły wieszaku w przedpokoju, zwracaj na mnie uwagę. Podeszłam do niego, objęłam go, spojrzałam mu w oczy. Miał w nich las. Nie było widać, co jest w lesie. Tylko oko wyglądało na zewnątrz z lasu, oko zwierzęcia, które nie wie, dokąd iść.
Mój miły jelonku, będę cię bardziej zauważać. Jelonku, a ty będziesz potem zauważał mnie?
To przecież było z literatury. W książkach się pisało o tym, jak się ludzie nie rozumieją, jak nie mogą razem żyć. Jak jest jedno, a obok drugie. Dwie chmury, które się nigdy nie dogonią. Ale my zasypialiśmy razem w ciemnoniebieskiej pościeli z porozrzucanymi na niej gwiazdami, obejmowaliśmy się tak trwale całą noc, że aż nie mogliśmy spać i dopiero nad ranem ręce się uwalniały i każdy odpływał do swojego świata, przynajmniej na chwilę. Nam się to nie mogło przytrafić, myślałam o tobie cały czas, miałam cię z tyłu głowy nawet kiedy cię nie było. Mam cię tam cały czas. Teraz.
Podniosłam się z ławki i ruszyłam w drogę dookoła jeziorka. Z rzeźby na środku tryskała woda i spadała w ławicę ryb. Najwięcej było pomarańczowych – w promieniach słońca błyszczały, migotały, wyjawiały całą jaskrawość świata. Świat jest monstrancją! - krzyczały pomarańczowe rybki i były momenty, kiedy im wierzyłam.
Dróżka wysypana piaskiem skręciła w prawo. Przebiegł mi przez nią paw, a za nim kolejny. Ścieżkami przechadzali się turyści, ale nie było ich jakoś dużo. Zatrzymałam się przy rzeźbie Diany. Dlaczego tu nigdy wcześniej nie zaszłam?
Za Dianą następowała cała kolumnada antycznych rzeźb. Po obu stronach wyznaczały drogę między zielonymi trawnikami, na których tkwiły po francusku przystrzyżone krzaki. Z góry spoglądał na mnie Herakles w skórze, to musiał być Dionizos... Było zabawnie zbierać plony epistemofilii i rozpoznawać poszczególnych bogów i boginie po atrybutach, trójząb należał do Posejdona, winogrona do Dionizosa, sandały ze skrzydłami miał Hermes, dłoń pełna dziwnych drutów przedstawiała Zeusa z piorunami, pięknością w hełmie i z ogromną włócznią w ręce była oczywiście Atena...
Podniosłam wzrok. Ogarnęła mnie nagła fala oburzenia. To są chyba jakieś żarty! Zepsują nawet taki piękny ogród, taką przystań smaku – ble! Czyżby to zdążyli jeszcze komuniści? Albo jakaś moderna czy postmoderna po nich? Ogromny czarny mur był coraz bliżej. Tkwiły na nim grube i mocne wypustki, wyglądały jak liany, jak tłuściutkie i nażarte robaki. Albo jak napięte liny na górskich szlakach. Może to była ćwiczebna ścianka dla wspinaczy. Tutaj, na Nowym Mieście. Jak im mogli na to pozwolić?
Turyści fotografowali mur i siebie stojących przed nim. Atrakcję się da zrobić absolutnie ze wszystkiego...
Kiedy podeszłam bliżej, okazało się, że na murze nie ma lin, tylko jakieś czarne sople w kształcie kwiatów. Mur, który tworzył tylną część ogrodu, był czarny, zbity i straszny. U dołu w wbudowano w niego dwoje drzwi.
Skierowałam się do tablicy przy murze. Litery wyryte w błyszczącym metalu wyjaśniały, że renesansowe ogrody miały swoją drugą stronę: ciemną stronę natury, która wiodła w miejsca jeszcze ciemniejsze, miejsca zaniku, śmierci i kary, być może do zaświatów i do Tartaru; ale drzwi zostawiano zamknięte. Węże, płazy, jaszczurki, szczury, głowy potworów, to wszystko tkwiło zmyślnie wbudowane w czarną tkankę ciemnej strony ogrodu. Wystarczyło szukać...dobrze poszukać... Oczy mi jeździły po murze w tę i z powrotem, dopóki… faktycznie, lśniące ciało węża wspinało się niemal na środku muru. Pośrodku przeciwnej strony duszy. Być dobrym! Jak człowiek mógł być dobry, kiedy to wszystko w nim mieszkało? No dobrze, ale gdzie by mógł być ten szczur... Kręciłam głową w jedną i drugą stronę.
- Jej, dzień dobry, to pani? - Honza, kolejny mój student, stał obok mnie. Miał tendencję do spotykania mnie w najróżniejszych miejscach – w metrze, na przystanku tramwajowym, w bibliotece, raz go nawet spotkałam na szczycie jednej z praskich dzwonnic.
- Szuka pani jaszczurki? - zapytał.
- Nie, szczura – powiedziałam.
- Jest skrajnie z prawej – wskazywał na bok – tam, obok sów.
- Sowy? Są tu też sowy?
- Cztery puszczyki, tam, w tej wielkiej klatce. Tylko one są żywe. - skinął głową. - Ale mnie się bardziej podobają te sztuczne. Są takie...żywsze. Nie sądzi pani?
Nie sądziłam. Szczur nadal się przede mną chował.
- Dziś już tego nikt czegoś takiego zrobi – kręcił z satysfakcją jasnowłosą głową – Nikt nie wyprodukuje takiej ściany ani tych rzeźb.
Tak, moi studenci byli staromodni. Wielu odmawiało korzystania z telefonu komórkowego. Pielęgnowali uzależnienie od minionych czasów. Identyfikowali się to z Republiką rzymską, to z Akademią Platońską, chcieli żyć w katakumbach albo w Aleksandrii, a pozostali w średniowieczu jako rycerze. Tak jak inni wybierali sobie kolor włosów albo styl muzyczny, oni sobie wybierali epokę i wyznanie. Byle tylko nie być tu – pomiędzy supermarketami, reklamą i mediami, globalizacją, infantylizacją, pornografią, pieniędzmi i znów pieniędzmi – ale to tu był czas i świat.
-To zrobi znowu coś innego, nie? - zdecydowałam, że będę tego czasu i świata bronić – A tego potem z kolei nie zrobi nikt następny po nim. Jest tak wciąż na okrągło. Czasy są przypisane ludziom jak dowody osobiste.
-Tylko że nie chodzi o to, że jest po prostu inaczej. Jest tak… nieprzejrzyście, rozumie mnie pani? - oczy za okularami patrzyły uporczywie gdzieś tuż obok mnie.
-No, tak niezupełnie – powiedziałam zgodnie z prawdą.
-Wcześniej to było jasne. Nie mówię, że było lepiej, ale przynajmniej się wiedziało, co się dzieje. Na przykład u Herodota widać, co kto robił przeciwko bogu, jacy Persowie byli aroganccy, i dlatego ich Grecy pokonali. To jest proste jak równanie. Całą historię ma pani przed sobą. Tylko że dziś tak nikt nie napisze. Wszyscy uprawiają naukę i gonią za tytułami. W ogóle nie widać, co się dzieje i dlaczego.
Za nami odezwał się huk, śmiech i krzyki. Piasek ogrodowej ścieżki skrzypiał pod naporem stóp. Panna młoda, cała na biało, w białym kapelusiku z woalką, wisząca na panu młodym w czerni, doszła do muru i przyjęła pozę dla fotografa. Niemal w mgnieniu oka zaczęło padać. Ktoś z grupy rozłożył kolorowy parasol w pasy i podał go panu młodemu. Fotograf, młodzieniec w zamszowej kurtce, fotografował i fotografował. Pozostali wesoło gwarzyli (…)