Przekład fragmentu opowiadania Emila Hakla ze zbioru Pravidla směšného chování
Korony akacji otacza świetlista łuna
Zaspani
przechodnie wynurzają się z amfiteatru cieni, by zaraz znów w nim
zniknąć. Czasami obok zadudni tramwaj, w którym na rurach wiszą
ogromne, drzemiące nietoperze. Siedzą tam te straszne, bezbarwne
małpy, dłubią w nosie i chuchają na szyby.
Jest
mgła, siódma rano. Schodzę w dół Aleją
Korunną, idę Rumunską, na Bělohradskiej
wsiadam do jedenastki. Przechodzę przez wagon na sam tył, opieram
się plecami o poziomą poręcz. Z mocno naciśniętym hamulcem skład
zjeżdża do Doliny Nuselskiej. Przejeżdżamy przez krainę
przebudzających się sklepów, hal targowych, lombardów,
fitnessclubów i innych spelun. Wleczemy się wzdłuż
wzgórza Bohdalec, mkniemy ulicą U Plynárny.
Mijamy kotlinę z bocznicą kolejową pełną wysłużonych wagonów.
W końcu. Praga – Spořilov. Dzielnica
zaniedbanych parków i zatęchłych bloków z wielkiej płyty z
czasów planu pięcioletniego. W jednym z nich kostką środkowego
palca naciskam dzwonek z wyblakłym napisem. Po dłuższej chwili w
mętnym szkle drzwi wejściowych rysuje się cień ojca.
- No,
wchodź – mówi.
Idę
za nim. W smudze jego zapachu jest coś nowego. Ostatnimi czasy nie
przesadza z myciem, co jest akurat zrozumiałe. Też już wchodzę do
wanny tylko wtedy, kiedy mam iść między ludzi. A tu nagle czuć
wodę toaletową, dezodorant, jakąś chemię.
Złożony
dywan, uciapany telewizor, a na nim damskie beżowe czółenko,
wypełnione drobnymi monetami. Sterty teczek, wycinków, skoroszytów,
broszur, encyklopedii, płyt winylowych, pudełek, fiolek, ogryzków.
Wszystkie płaskie powierzchnie pozalepiane są plakatami jego
ulubionej piosenkarki. Z niedomkniętej szafy wyziera barwny splot
szelek. Szelki ma ojciec wyjściowe, mieniące się srebrnozieloną
barwą, w czerwono-czarne paski, niebieskie w żółte groszki, grubo
tkane oliwkowe - co jedne, to piękniejsze.
-
Czym jedziemy? - pyta
- Taryfą.- Taksówkarze są, cholera, drodzy.
- To nic.
- Za rok mi stuknie osiemdziesiątka.
- Co to ma do rzeczy?
- Mam małą emeryturę.
- Przecież się nie będziemy tłuc autobusem, dzwonię po taryfę.
- Za ile może przyjechać?
- Za kilka minut.
- To jeszcze nie dzwoń, muszę się upewnić, że wszystko mam.
Grzebie
w dwóch torbach. Jedną zabieram ja, drugą on. Schodzimy po
schodach, idziemy wzdłuż domu. Przez balustrady szeregów balkonów
prześwitują połamane krzesła, hulajnogi. Stoimy na rogu, czekamy.
Poranna mgła dawno już ustąpiła miejsca słońcu. Wzniesienie
nad ruinami pałacu na Zaběhlicach
jaśnieje świeżym, porannym światłem. Wiatr pogwizduje,
kandelabry salutują, kwitnie forsycja.
Przy krawężniku hamuje skoda fabia. Pomagam ojcu wsiąść. Mamy
problem z włożeniem nóg do środka.
Facet za kierownicą przygląda nam się we wstecznym lusterku.
Wysiadamy przy bramie, za dyżurką analizujemy drogowskaz. Nie
szukamy numeruu A2, A3 ani A5, tylko G3. Wydeptana kostka wiedzie nas
między budynki. Okrążamy granitowo szary barak, wchodzimy do
środka, meldujemy się w recepcji. Siadamy na parterze pod drzwiami
z napisem IZBA PRZYJĘĆ. Raz na jakiś czas się otwierają,
wymawiane jest nazwisko, ktoś się podnosi, wchodzi, po pewnym
czasie wychodzi i odchodzi jak zamroczony.
Idę do automatu po dwie kawy. Ojciec przekłada gorący kubeczek z
ręki do ręki i siorbie rozdygotany
- A jesz je?
- Jem. Słuchaj, spokojnie możesz mnie tu zostawić i iść, to może długo trwać.
- Poczekam.
- No dobra.
Siedzimy, milczymy.
Drzwi się otwierają, głos wymawia nazwisko.
- Poczekasz tutaj? - upewnia się.
Kiwam głową, że tak. Czekam.
Wewnątrz słychać stłumioną rozmowę.
Ojciec wychodzi z drukowanym formularzem w ręku, siada.
- Mam nowotwór jelita grubego – oznajmia – za pięć dni będą
mnie operować. Teraz tylko mieć nadzieję, że się uda.
Wypełnia
formularz. Ostrze ołówka unosi się nad kolumną: O
przebiegu leczenia pacjent chce być informowany przez lekarza: a) w
pełnym zakresie, b) w ograniczonym zakresie, c) nie chce być
informowany.
Zakreśla
b).
Zajmuje
się nami sanitariusz, przypominający czarny charakter z niemej
groteski. Ma te strasznie zjeżone brwi i sińce pod oczami.
Schodzimy z jednych schodów, wchodzimy po innych, zatrzymujemy się
przy drzwiach z numerem 7. Mężczyzna je otwiera. Na łóżkach
szereg rekonwalescentów poprzypinanych do różnych rurek i worków.
Tatko to widzi.
Zatrzymuje się, odwraca. Widocznie przyszło mu do głowy, żeby
wziąć nogi za pas póki jest to jeszcze możliwe. Wejście jednak
zastawia całym ciałem sanitariusz. Idzie więc w stronę wolnego
łóżka i jakoś posłusznie, oficjalnie na nim siada.
Pytam, czy czegoś mu nie potrzeba. Mówię, że go odwiedzę.
Odpowiada, żebym nie przychodził, że wie jak to jest, że będą
go teraz ciągać na badania, żebym przyszedł już po. Żebym
zadzwonił do pani doktor Junkianowej, doktor Junkianowa, zapisz
sobie numer. Zapisuję.
Na dworze szczebiocą ptaki. W piwnicy budynku głucho terkocze
pompa, kompresor czy wentylator - jakiś agregat.