2012/09/02

Zapytaj tatę


Przekład fragmentów powieści Jan Balabána Zeptej se táty


 Ojciec leży na oddziale intensywnej terapii. Otaczają go przyrządy monitorujące jego funkcje życiowe. Nie jest do końca sobą. Momentami próbuje coś Emilowi powiedzieć, ale za chwilę mówi już tylko sam do siebie – coś o zmierzchu, coś o pociągu.

Późny zmierzch, czerwone słońce migocze u stóp cienkich drzew na nasypie kolejowym za oknami pociągu. Te drzewa rosną tak blisko siebie jak zęby grzebienia, na którym mógłbyś grać, gdybyś umiał. Pergamin, dmuchnięcie trębacza i rozlega się zgrzytający dźwięk. Tak się bawiliśmy jako chłopcy. A tam sąsiad z łóżka obok znów mówi, że zaprzęgnie królika do pługu i będzie rozorywać bruzdy. Jak królik miałby uciągnąć pług? Chyba tak jak ja, gdybym teraz musiał wstać i pójść do toalety... Ciało jest już gdzieś za mną, jak ten pług zaryty do gliniastej ziemi, której już nikt nie uprawia. Mój koń, ten silny źrebak, co zdoła pociągnąć kłodę cięższą ode mnie, a kiedy się tę kłodę się ruszy, to potem już sama się toczy, obijając mi pięty. Musiałem uciekać przed swoją siłą. Nie uwierzyłbyś, co to serce dźwigało. A teraz co? Królik u pługu. Głupio się śmiejemy, a rozmowy innych ludzi brzmią tak, jak kiedyś gra mojego brata na grzebieniu – fałszował, ale nie chciał przestać. Melodia skrywała się gdzieś za tym dźwiękiem, za tym brzęczeniem pergaminu na zębach. Niewiele było trzeba, żeby usłyszeć muzykę. To udawanie gry, to terkotanie w czasie gdy słońce biegnie wzdłuż podnóży drzew i zaraz ma się ściemniać. Ten czerwony próg między pniami brzóz, jak wtedy, gdy przez opatrunek przesiąka krew. Kiedy boli, a ciało jest poza mną. A moja królicza dusza, wyswobodzona z klatki, słaba i niepewna, ostrożnie bada, jak to jest być na zewnątrz, być już tylko „przy”, a nie „w”.

Mnie się rzeczy tylko dzieją. Wiem, że jestem w pokoju, że nigdzie nie jadę, a jednak to przedwieczorne słońce za oknem mknie, jakbym był w pociągu. Jakbym w gryzącym mundurze w kolorze pokrzywy wracał do domu. Na chwilę, na przepustkę, zobaczyć właśnie narodzonego syna. Towarzyszu poruczniku, urodził mi się syn. Proszę o pozwolenie na opuszczenie garnizonu, żebym mógł popatrzeć na matkę i na syna, ukłonić się maleństwu, które spłodziłem dziewięć miesięcy temu, jeszcze jako cywil. Trzymała mnie, ściskała mnie rękami i nogami, nie pozwalała mi się wywinąć, chciała go bardziej niż ja. I on tam teraz krzyczy i je z jej piersi, podczas gdy ja w pokrzywowej zieleni, jak każdy inny żołnierz, zasypiam w pociągu ze Słowacji. Mikuláš, Martin, Vrůtky, Žilina; przez sen uderzam o zimną szybę i mówię sobie, że życie jest piękne.

Dobrze zrobiłaś, że mnie przytrzymałaś, że nie pozwoliłaś mi się wywinąć, że kłoda uderzyła o pięty tego, kto ją ciągnął. Brzemiona nas niosą. Nasze kłody nas poniosą nawet kiedy nas już tu nie będzie. Kiedy on, mały, będzie duży i dotknie rozgrzanego mięśnia konia, jego ojciec wciąż będzie uderzał przez sen o szybę w oknie pociągu - Mikuláš, Martin, Vrůtky, Žilina. Tym pociągiem pojadę do wieczności, do naszego na zawsze nowo narodzonego dziecka, suchymi wargami będę szeptem powtarzał, że życie jest piękne. To jest moje miejsce. Boże, panie, szeryfie, mistrzu, zaprowadź mnie tam, gdzie pokochamy ten ból, tam mnie uspokój – w tym pociągu, w tym mundurze, w tej chwili, w której jadę do syna i żony. Niech będzie ta moja królicza siła wyprzęgnięta ze wszystkich pługów w tej chwili tąpnięcia, uwolnienia kręgów, przerwania rdzenia pacierzowego. Nie potrzebuję go już, nie potrzebuję kręgów. One nie są moje, zostały przy tym pługu, na dobre wbitym w gliniastą ziemię, której już nie uprawiam. Ja teraz potrzebuję tylko się cieszyć, tylko uderzać we śnie o szybę okna, za którym na niskim horyzoncie czerwone słońce biegnie wzdłuż podstaw cienkich drzew. Zaraz się ściemni, i zaraz będziemy w domu.

Tak ojciec raczej nie mówił. Nie za bardzo dało się go zrozumieć. Mówił cały czas. Albo tylko poruszał ustami i z tych słów, które Emil wyłapał, tak to sobie poskładał. Miał piankę do golenia i nową żyletkę. Jednej rzeczy ojciec nie znosił – być nieogolonym to było dla niego to samo, co być brudnym. A Emil tylko czekał, aż przestanie mówić, żeby ten „brud” móc usunąć z jego twarzy. Ale on ciągle mówił, bardziej niezrozumiale niż zrozumiale, a Emil raz na jakiś czas patrzył przez okno, za którym słońce chyliło się ku lasowi. Rozumiał to. Ojciec był teraz w tym najlepszym z możliwych miejsc, jechał do swojego pierworodnego syna. „Kiedyś mi to opowiadał, jak to jechał do domu jako młody wojskowy lekarz skądś ze Słowacji, żeby zobaczyć Hansa”, przypomniał sobie Emil. Może ja to sobie tylko wymyślam, może mu tylko tego życzę. Kto wie, co się teraz dzieje w tym jego opowiadaniu, które nie sposób zrozumieć. Z przymkniętymi oczyma i zapartym tchem śledził monitor encefalografu, na którym krzywa ojca serca podskakiwała po zębach przypominających Tatry Wysokie.

Tato, nie umieraj! Jak to niestosownie brzmi. Pielęgniarki, te anioły w zielonych uniformach przyglądają się mu spojrzeniami karcącymi i łagodnymi zarazem. Tak jakby te precyzyjne, doskonałe, doświadczone, obcujące ze śmiercią kobiety chciały powiedzieć, że tak się tutaj nie mówi. Tak bardzo chciałbyś się wtulić, ukryć w ramionach ubranych na zielono kobiet, przycisnąć głowę do piersi anioła, który robi zastrzyki. Zatrzymać ten czas, zostać z tymi ludźmi walczącymi o życia i walczyć z nimi już zawsze jak na obrazku ze szpitala. Tylko że aparycja tych kobiet mówi: Tak się tutaj nie robi, tu się nie mówi: Tato, nie umieraj. Tu się umiera.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz