Przekład fragmentów powieści Jan Balabána Zeptej se táty
Ojciec leży na oddziale intensywnej terapii. Otaczają go przyrządy
monitorujące jego funkcje życiowe. Nie jest do końca sobą.
Momentami próbuje coś Emilowi powiedzieć, ale za chwilę mówi już
tylko sam do siebie – coś o zmierzchu, coś o pociągu.
Późny
zmierzch, czerwone słońce migocze u stóp cienkich drzew na nasypie
kolejowym za oknami pociągu. Te drzewa rosną tak blisko siebie jak
zęby grzebienia, na którym mógłbyś grać, gdybyś umiał.
Pergamin, dmuchnięcie trębacza i rozlega się zgrzytający dźwięk.
Tak się bawiliśmy jako chłopcy. A tam sąsiad z łóżka obok znów
mówi, że zaprzęgnie królika do pługu i będzie rozorywać
bruzdy. Jak królik miałby uciągnąć pług? Chyba tak jak ja,
gdybym teraz musiał wstać i pójść do toalety... Ciało jest już
gdzieś za mną, jak ten pług zaryty do gliniastej ziemi, której już
nikt nie uprawia. Mój koń, ten silny źrebak, co zdoła pociągnąć
kłodę cięższą ode mnie, a kiedy się tę kłodę się ruszy, to potem
już sama się toczy, obijając mi pięty. Musiałem uciekać przed
swoją siłą. Nie uwierzyłbyś, co to serce dźwigało. A teraz co?
Królik u pługu. Głupio się śmiejemy, a rozmowy innych ludzi
brzmią tak, jak kiedyś gra mojego brata na grzebieniu –
fałszował, ale nie chciał przestać. Melodia skrywała się gdzieś
za tym dźwiękiem, za tym brzęczeniem pergaminu na zębach.
Niewiele było trzeba, żeby usłyszeć muzykę. To udawanie gry, to
terkotanie w czasie gdy słońce biegnie wzdłuż podnóży drzew i
zaraz ma się ściemniać. Ten czerwony próg między pniami brzóz,
jak wtedy, gdy przez opatrunek przesiąka krew. Kiedy boli, a ciało
jest poza mną. A moja królicza dusza, wyswobodzona z klatki, słaba
i niepewna, ostrożnie bada, jak to jest być na zewnątrz, być już
tylko „przy”, a nie „w”.
Mnie się rzeczy tylko dzieją. Wiem, że jestem w pokoju, że nigdzie nie jadę, a jednak to przedwieczorne słońce za oknem mknie, jakbym był w pociągu. Jakbym w gryzącym mundurze w kolorze pokrzywy wracał do domu. Na chwilę, na przepustkę, zobaczyć właśnie narodzonego syna. Towarzyszu poruczniku, urodził mi się syn. Proszę o pozwolenie na opuszczenie garnizonu, żebym mógł popatrzeć na matkę i na syna, ukłonić się maleństwu, które spłodziłem dziewięć miesięcy temu, jeszcze jako cywil. Trzymała mnie, ściskała mnie rękami i nogami, nie pozwalała mi się wywinąć, chciała go bardziej niż ja. I on tam teraz krzyczy i je z jej piersi, podczas gdy ja w pokrzywowej zieleni, jak każdy inny żołnierz, zasypiam w pociągu ze Słowacji. Mikuláš, Martin, Vrůtky, Žilina; przez sen uderzam o zimną szybę i mówię sobie, że życie jest piękne.
Dobrze
zrobiłaś, że mnie przytrzymałaś, że nie pozwoliłaś mi się
wywinąć, że kłoda uderzyła o pięty tego, kto ją ciągnął.
Brzemiona nas niosą. Nasze kłody nas poniosą nawet kiedy nas już
tu nie będzie. Kiedy on, mały, będzie duży i dotknie rozgrzanego
mięśnia konia, jego ojciec wciąż będzie uderzał przez sen o
szybę w oknie pociągu - Mikuláš, Martin, Vrůtky, Žilina. Tym
pociągiem pojadę do wieczności, do naszego na zawsze nowo
narodzonego dziecka, suchymi wargami będę szeptem powtarzał, że
życie jest piękne. To jest moje miejsce. Boże, panie, szeryfie,
mistrzu, zaprowadź mnie tam, gdzie pokochamy ten ból, tam mnie
uspokój – w tym pociągu, w tym mundurze, w tej chwili, w której
jadę do syna i żony. Niech będzie ta moja królicza siła
wyprzęgnięta ze wszystkich pługów w tej chwili tąpnięcia,
uwolnienia kręgów, przerwania rdzenia pacierzowego. Nie potrzebuję
go już, nie potrzebuję kręgów. One nie są moje, zostały przy
tym pługu, na dobre wbitym w gliniastą ziemię, której już nie
uprawiam. Ja teraz potrzebuję tylko się cieszyć, tylko uderzać we
śnie o szybę okna, za którym na niskim horyzoncie czerwone słońce
biegnie wzdłuż podstaw cienkich drzew. Zaraz się ściemni, i zaraz
będziemy w domu.
Tak ojciec raczej nie mówił. Nie za bardzo dało się go
zrozumieć. Mówił cały czas. Albo tylko poruszał ustami i z tych
słów, które Emil wyłapał, tak to sobie poskładał. Miał piankę
do golenia i nową żyletkę. Jednej rzeczy ojciec nie znosił –
być nieogolonym to było dla niego to samo, co być brudnym. A Emil
tylko czekał, aż przestanie mówić, żeby ten „brud” móc
usunąć z jego twarzy. Ale on ciągle mówił, bardziej
niezrozumiale niż zrozumiale, a Emil raz na jakiś czas patrzył
przez okno, za którym słońce chyliło się ku lasowi. Rozumiał
to. Ojciec był teraz w tym najlepszym z możliwych miejsc, jechał
do swojego pierworodnego syna. „Kiedyś mi to opowiadał, jak to
jechał do domu jako młody wojskowy lekarz skądś ze Słowacji,
żeby zobaczyć Hansa”, przypomniał sobie Emil. Może ja to sobie
tylko wymyślam, może mu tylko tego życzę. Kto wie, co się teraz
dzieje w tym jego opowiadaniu, które nie sposób zrozumieć. Z
przymkniętymi oczyma i zapartym tchem śledził monitor
encefalografu, na którym krzywa ojca serca podskakiwała po zębach
przypominających Tatry Wysokie.
Tato,
nie umieraj! Jak to niestosownie brzmi. Pielęgniarki, te anioły w
zielonych uniformach przyglądają się mu spojrzeniami karcącymi i
łagodnymi zarazem. Tak jakby te precyzyjne, doskonałe,
doświadczone, obcujące ze śmiercią kobiety chciały powiedzieć,
że tak się tutaj nie mówi. Tak bardzo chciałbyś się wtulić,
ukryć w ramionach ubranych na zielono kobiet, przycisnąć głowę
do piersi anioła, który robi zastrzyki. Zatrzymać ten czas, zostać
z tymi ludźmi walczącymi o życia i walczyć z nimi już zawsze jak
na obrazku ze szpitala. Tylko że aparycja tych kobiet mówi: Tak się
tutaj nie robi, tu się nie mówi: Tato,
nie umieraj.
Tu się umiera.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz