2015/03/29

Powrót Króla Szumawy

Fragment powieści Návrat krále Šumavy Davida Jana Žáka

Powieść o Josefie Hasilu

JOSEF HASIL (ur. w 1924 r. w Zábrdi pod Prachaticami). W październiku 1948 r. został aresztowany i skazany za nielegalne przeprowadzanie ludzi na Zachód. Po ucieczce z obozu pracy rozpoczął współpracę z amerykańskimi służbami specjalnymi jako „chodzący agent”. Na Szumawie udało mu się, właściwie na oczach służby granicznej i StB, stworzyć gęstą sieć współpracowników i informatorów. Po zapadnięciu żelaznej kurtyny w 1954 r. wyjechał do USA, gdzie żyje do dziś. W 2001 roku prezydent Václav Havel uhonorował go czeskim odznaczeniem państwowym, Medalem Za Bohaterstwo.

DAVID JAN ŽÁK (ur. w 1971 r. w Prachaticach). Pisarz i poeta, z zawodu dziennikarz. W wydawnictwie Labyrint wydał opowiadanie Axe Africa (2006) i rozgrywający się na Szumawie thriller kryminalny Ticho (2009). Obecnie uczy wychowania plastycznego i prowadzi seminaria z historii sztuki oraz twórczego pisania w Czesko-Angielskim Liceum w Czeskich Budziejowicach, gdzie częściowo mieszka. Większość czasu spędza jednak ze swoją żoną na Szumawie i w Górach Novohradskich.

POWIEŚĆ BIOGRAFICZNA O JOSEFIE HASILU, nieuchwytnym przemytniku, który był pierwowzorem Króla Szumawy, powstała na bazie jego osobistych wspomnień, relacji świadków i dokumentów archiwalnych. Jest to najobszerniejsza jak dotąd literacka rekonstrukcja nieprawdopodobnej wręcz historii człowieka, który po wojnie najpierw pomagał strzec granic w policyjnym mundurze ówczesnego Korpusu Bezpieczeństwa Narodowego (czes. Sbor národní bezpečnosti), ale po wydarzeniach z lutego 1948 r. został jego największym przeciwnikiem. Poza szpiegowsko-politycznym tłem powieść przybliża również historie licznej rodziny Hasila i jego fatalnych kobiet. Książka przedstawia więc nie tylko wyjątkowy ludzki los, lecz także dramatyczne wydarzenia związane z opadnięciem niesławnej żelaznej kurtyny, stanowiąc hołd dla wszystkich mężczyzn i kobiet, którzy odważnie przeciwstawili się politycznej samowoli oraz tyranii. Aktualnie przygotowywana jest filmowa adaptacja powieści.
Najlepsza jak dotąd powieść Žáka rzetelnie pokazuje doniosłą historię, w której przenikają się fakty i fikcja. Mocne, autentyczne dzieło, które dobrze się czyta.
-„Lidové noviny”-




W SIEDZIBIE amerykańskich służb specjalnych przy otwartym oknie stoi Charles Eckert, opiera się o parapet, przed sobą ma przepełnioną popielniczkę, pali papierosa, ale się nie zaciąga. Do pomieszczenia wchodzi drobny Frank Taylor, jego prawa ręka.
- A więc to prawda – zaczyna Taylor jeszcze zanim Eckert odwróci się w stronę pomieszczenia. – Hasila, tego esenbaka*, właśnie przesłuchuje jeden z naszych chłopaków. Przekroczył granicę z niejakim Antonínem Vitkiem, byłym lotnikiem. Obaj uciekli z obozu komunistycznego.
Eckert wydmuchuje dym, który tańczy w przeciągu i wydostaje się na ulicę.
- Zaproponujemy mu współpracę, niech go Kašpar weźmie pod siebie. Coś mi mówi, że będzie użyteczny, zna Szumawę.
- Załatwione. Myślę, że właśnie teraz podpisuje. Kašpar przeniesie go do siebie, żeby nie siedział wśród zbiegów w obozie, mogli tam umieścić szpiega, niepotrzebnie byśmy ryzykowali. Ten Hasil to właśnie typ człowieka, którego potrzebujemy do stworzenia sieci szpiegowskiej po czeskiej stronie. Zna tam mnóstwo ludzi. Jest byłym esenbakiem, i to nam pasuje, a poza tym – jest odważny. Jak najszybciej skierowałbym go do akcji.
- Ale dla pewności niech przejdzie odpowiednie szkolenie. I jeszcze coś. Proszę mi regularnie dawać znać, jak idzie naszym nowicjuszom, Hasilowi też.

JAROSLAV KAŠPAR, pseudonim Paty albo Konig, jest zadowolony. Właśnie przyjął do swojej ekipy dwóch nowych młodych mężczyzn. U obu natychmiast dostrzega kilka zalet, już przedtem przeszli szkolenie, Vitek w czechosłowackiej armii, w wojskach lotniczych, a Hasil w szkole SNB, potrafią posługiwać się bronią, są w świetnej formie i się nie boją. W dodatku obydwu dał przecież szkołę obóz komunistyczny, doświadczyli praktyk służb bezpieczeństwa. Najchętniej obaliliby bolszewików już jutro. Coś mu jednak nie daje spokoju: dlaczego sam szef Eckert za pośrednictwem Taylora aż tak interesuje się Hasilem, nic nie znaczącym esenbakiem, późniejszym więźniem politycznym? Z tego, co wie Kaszpar, ten młokos wywodzi się z biednego środowiska i nie ma żadnych koneksji na wysokich stanowiskach. – Ale ja do tego dojdę!
            Josef nie domyśla się, że stoi przed dowódca oddziału SNB z Żeleznej Rudy. Jaroslav Kaszpar przedstawia się jemu i Vitkowi jako Paty, przez jakiś czas, służąc pod jego dowództwem, nie poznają jego prawdziwego nazwiska. Oni jednak również figurować będą pod pseudonimami. Josef Hasil nazywa się teraz Josef Marek. W szkoleniu uczestniczy kolejnych trzydziestu młodych mężczyzn, czeskich zbiegów. Mieszkają w daczach, a później zatrzymują się w lokalu konspiracyjnym u swojego dowódcy, Jaroslava Patego.
- Czeka nas wojna, chłopcy, a wy jesteście awangardą amerykańskiej armii. Pamiętajcie! Chodzi nam o informacje, nie o wywoływanie sporów i konfliktów. Musimy najpierw stworzyć rozgałęzioną sieć informacyjną w Czechosłowacji, zaangażować wystarczającą ilość ludzi i stopniowo rozkładać ten ich socjalistyczny raj od zewnątrz. Uderzymy dopiero we właściwym momencie i zmiażdżymy bolszewików.
Hasil leży długie godziny przy granicy i obserwuje patrole. Zapisuje dokładny czas. We dnie i w nocy. Jest tak blisko, że mogłyby go zwietrzyć służbowe psy. Zauważa, że nawet mimo to jest spokojny, ma jedynie problem ze snem. Jeśli informacje mają być dokładne, nie może zasnąć. Jego notatki pozwolą rozpoznać pory zmian patroli i system, który funkcjonuje na posterunkach w Czechach.
- Świetny pomysł, Josefie, będziesz musiał z tym zdążyć zawsze zanim ruszysz za granicę. Kilka dni poobserwować, ocenić sytuację, a dopiero potem iść. Trzeba jak najmniej ryzykować. Tutaj chodzi o życie, jasne?
- Jasne, szefie! Dokładnie to zrobiłem, zanim dotarliśmy tu z Tondą. Cztery dni obserwowałem rozmieszczenie patroli i pory, kiedy przechodziły wybranym odcinkiem.
- Dobrze Josef, ale pamiętaj, jeden błąd, a możesz stracić życie ty, albo ktoś, za kogo odpowiadasz. Nie zapomnijcie chłopcy, jest jedna zasada – wypełnić zadanie, przeżyć i wrócić cało. Gdyby któryś z was miał się dostać w ręce komunistów, to lepiej będzie jak się zastrzeli albo połknie tę kapsułkę, jest w niej szybka trucizna. Każdy z was będzie ją mieć. I ostatnią kulkę zostawiajcie dla siebie. Większość z was wie aż za dobrze, jak przebiegają przesłuchania bezpieki. Nie możemy pozwolić, żeby ktokolwiek z nas zaczął mówić, zagrażałoby to pozostałym. Zrozumiano?
-Tak, szefie. Lepsza kulka w łeb niż grabie bezpieki w tyłku.

JOSEF ZGŁASZA SIĘ NA OCHOTNIKA, kiedy trzeba całymi dniami leżeć i obserwować przemieszczających się strażników granicznych po czeskiej stronie. Czuje się jak w dzieciństwie, kiedy to z chłopakami toczyli walki z bandą z innej wsi, będąc zwiadowcą zawsze na własnej skórze doświadczał przygód dzielnych indiańskich wojowników, które znał z książek.
Długo nie czeka i Paty wysyła go z grupą na pierwszą wyprawę zwiadowczą. Razem przekraczają granicę, a potem się rozdzielają, każda dwójka dostaje inne zadanie. Josef z Tondą Vitkiem mają się skontaktować ze znajomymi Josefa w okolicach Prachatic, Vodnian i Pisku, a Tonda w okolicach Żatca. Josef uczył się w Pisku na bednarza i pracował tutaj, zanim musiał wyjechać do Rzeszy na przymusowe prace.
W ten sposób zaczynają pomału tworzyć rozgałęzioną sieć, która pokryje nie tylko całą Szumawę, lecz także Zachodnie Czechy, Pragę, Padrubice, okolicę Mostu i Jachymowa.
Większość ludzi wysłuchuje Hasila, ukrywa go i przystaje na współpracę z Amerykanami. On rozdziela zadania, daje im pieniądze na niezbędne wydatki, takie jak opłaty za przejazdy i łapówki dla urzędników. W Pisku obiecuje, że następnym razem przyniesie radiostację i nauczy ich ją obsługiwać. Po drodze korzysta z gościnności sąsiadów i krewnych. Tam, gdzie poprosi o nocleg i jedzenie, spełniają jego prośby, choć często widzą go po raz pierwszy w życiu. Jest młody, sympatyczny i uśmiechnięty. W Pisku ukrywa go siostra Zofia z mężem.
            Adolf Pavelka z Zablati pracuje razem z Vaclavem Mareszem, Podleszakiem, Hodiną i Tvrdkiem. W Pisku Josef spotyka się z mężczyznami z grupy, która mianuje siebie Trzecim Ruchem Wyzwoleńczym, Antonin Ourzednik zajmuje się bronią i zgadza się na obsługę radiostacji, Jaroslav Kubaszta z Dworu oddaje do dyspozycji Josefowi, jego kompanom i uciekinierom swój schron, który zbudował podczas wojny niedaleko młyna dla swojej córki z dziećmi. Karczmarz Tabera z Zabrdi wraz ze swoi bratem Miroslavem, z Antoninem Heinzlem z Viczernil i Antoninem Jungvirtem obiecują pomóc przy poszczególnych akcjach. Z Hasilem zaczynają współpracować dziesiątki ludzi z okolic Husinca, Vlachovego Brzezia, Blatnej, Pisku…
Pierwsza misja przebiega bez komplikacji. Wykonuje wszystko, co trzeba. Z Tondą spotyka się w gospodarstwie Smrhelów. Josef czeka na swojego kompana cały dzień i noc.

Z CZESKICH BUDZIEJOWIC ucieka podpułkownik duszpasterstwa czechosowackiej armii Josef Szuman. Przeżył nazistowski obóz koncentracyjny i teraz ściga go StB*. Ukrywa się w Pisku u pani Drasznarowej, która nocą przewozi go samochodem do lasów za Husincem, gdzie czeka już Josef Hasil. Razem z Szumanem przeprowadza grupę żon uchodźców, w dodatku razem z małymi dziećmi. Maria z małym Josefkiem zostają po czeskiej stronie.
- Daj mi czas, Pepiku*
Ukrywają się w lesie i czekają na wiadomości od łącznika Josefa. Pod wieczór pojawia się młokos na rowerze.
- O Żlebach i Cazowie możecie zapomnieć. Musicie inną drogą. Tam jest jak w gnieździe szerszeni, strzelanina.
Josef szybko podejmuje decyzję. Wyśle chłopaka do Fabera, żeby podstawił ze swoim bratem starą ciężarową Tatrę. Szumana razem z wystraszonymi kobietami i dziećmi załaduje na przyczepę i wyruszą. Po głowie chodzą mu możliwości tras przejścia. Sprawdza broń. Na jego ramieniu wisi amerykański automat. Pistolet i granat cisną go w kieszeniach. Bawi się ampułką, którą trzyma między palcami.
- Wystarczy, jak nas wysadzisz pod Horni Planą, stąd już sobie z tym poradzę sam  – mówi Hasil i patrzy na kierowcę. On przytakuje i rusza.
Bracia Faberowie pomagają kobietom zejść z przyczepy. Josef chwyta dzieci i podaje je Szumanowi na dół w ciemność. Żadne z nich dotychczas nie płacze, ale ma się to niebawem zmienić.
Stoją na brzegu Wełtawy. Od wody dociera do nich chłód.
- Teraz przejdziemy w bród – mówi Hasil, przeczuwając przerażenie na twarzach kobiet.
- Nie bójcie się, zrobimy to tak, że najpierw pójdę ja i nasz wielebny, po drugiej stronie  zostawimy rzeczy i wrócimy po dzieci, przeniesiemy je… Jest tylko jeden szkopuł… Musimy się wszyscy, oprócz dzieci, rozebrać i wszystkie te manatki nieść nad głową. Jeśli komuś poślizgnie się noga, będzie musiał iść w mokrym ubraniu… Chyba się domyślacie, co to znaczy…
Nikt nie piśnie ani słowa. Josef jest już w samych spodenkach, obok niego rośnie stos, a na nim leży automat. Rzeczy związuje w jeden pakunek. Spogląda na wciąż ubranego księdza.
- Wielebny…
Skinieniem głowy wskazuje kierunek z góry na dół. Mężczyzna zaczyna się nieśmiało rozbierać.
- A teraz mocno trzymajcie ubrania.
Zanurza się w lodowatej wodzie. Zza chmur na chwilę wygląda księżyc. Kamienie kaleczą stopy, nurt rwie, a oni z trudem utrzymują się na nogach. Są już prawie przy brzegu, kiedy Szuman potyka się o jakiś kamień i wpada do wody. Jego ubrania lecą za nim. Josef się nie waha. Odrzuca broń wraz ze swoimi rzeczami na brzeg i wskakuje w nurt. Łapie ciężki pakunek w samą porę. Teraz jeszcze pomóc wstrząśniętemu mężczyźnie.
- Proszę się nie bać, jakoś to będzie. Zawsze może być gorzej.
Hasil wyciąga swoje rzeczy z krzaków. Automat zaczepił się o gałęzie, ale ubrania wylądowały na bagnistym brzegu i ześlizgnęły się w toń.
- Może by ksiądz wyżymał nasze rzeczy, w czasie gdy będę przenosił dzieci.
Rzuca się w stronę brzegu, kobiety po drugiej stronie przekonuje, żeby szły za nim, z rękami nad głową. Josef przenosi dwójkę dzieci naraz. Dziewczynka śpi w jego ramionach. Nie budzi jej nawet rozbryzgująca się woda. Zawraca trzykrotnie. Już nie czuje rąk ani nóg. Rozciera ciało zesztywniałymi palcam. Na szczęście żadna z kobiet się już nie przewróciła, przynajmniej one pójdą suche.
- Załóżcie je na siebie mokre. Będziemy szli żwawo, ciuchy wyschną na was. Musimy wytrzymać do Austrii. Pójdziemy najkrótszą drogą.
Ludzie wokół niego się niepokoją.
- Służyłem tutaj, znam tu każdy kamień.
- Gdzieś tutaj jest oddział pograniczny? - szepcze jedna z kobiet.
- Josefów Dół, ominiemy.
Omijają Bliższą Lhotę. Szuman się trzęsie. Hasil wie, że mogą się zaziębić, nie muszą dojść. Raczej nie rozmyśla i prowadzi ich leśną drogą. Podejmuje ryzyko. Jeżeli pory patroli się nie zmieniły, powinni przejść. A jeśli tak... Będzie mieć na sumieniu życie dwóch swoich byłych kolegów albo siedmiu kobiet, ośmiorga dzieci i jednego księdza. Jest dla niego oczywiste, co zrobi w takiej sytuacji.
Częściowo omijają Lhotski Vrch i zmierzają w kierunku Lazebnika, gdzie lekko odbiją w lewo, by przejść przez Hutski Las aż do Hutskiego Dvoru. Najchętniej by zboczył i przeszedł obok Kanału Schwarzenberskiego do Novej Peci, ale wie, że niepotrzebnie nadłożyliby drogi. Musi być zuchwały. I jest. Najmniejsze dzieci się popłakały, daje im do picia wywar z maku posłodzony miodem. Trzy dziewczynki i trzech chłopczyków. Dwaj pozostali chłopcy, jeden może mieć osiem lat, drugi dwanaście, idą na własnych nogach.
- Muszą zasnąć, płacz by nas zdradził.
Mokra koszula, mokre spodnie, mokry sweter, wszystko to ziębi i paraliżuje mięśnie. Szuman jak dotąd dzielnie sobie radzi, ledwo łapie oddech, ale utrzymuje tempo. Kobiety są nawet bardziej wytrzymałe niż obaj mężczyźni. Nikomu z nich nie mówi, że za chwilę przejdą bezpośrednio pod oknami posterunku SNB. Nie chce ich przestraszyć. Najciemniej bywa pod latarnią. Sprawdza godzinę.
Dostrzegłszy ciemną bryłę posterunku, prowadzi ich głębiej w las rozkazując, by schowali się pod drzewami i poczekali. On tymczasem wyrusza na rekonesans. Chowa się za stosem drewna. Ma stąd dobry widok na główne wejście. Jeśli wszystko jest po staremu, w ciągu kwadransa wrócą oba patrole. Czeka. Ubranie lepi mu się do ciała. Czuje drżenie mięśni. Wie, że są jeszcze ładny kawał drogi od granicy. – Ogień. Ciepło. Ogień…
Nagle z lasu, od strony Zvonkowej, wyłaniają się dwie ciemne sylwetki. Mężczyźni zajęci są rozmową. Stukają do drzwi, które otwierają się i rozlewa się z nich światło. Nawet z tej odległości grzeje. Dostrzega głowę stróża, spoglądającego w noc. Josef dałby sobie rękę uciąć, że to Miczko.
Na drodze, która wiedzie w górę w stronę Smrcziny dają się słyszeć kroki, osypuje się żwir. Kolejny patrol. Również znika w głównym wejściu na posterunek. Hasil jest zadowolony, pory, kiedy zmieniają się patrole nie uległy zmianie. Poczekają, aż obydwa nowe patrole wyruszą na obchód i pójdą za pierwszym z nich, odcinkiem 6-5-6, zachowując odpowiedni dystans. Rozmyślając daje krok i zastyga w bezruchu. Zamienia się w nieruchomy monolit, ponieważ z miejsca, z którego przyszedł, ktoś się zbliża. Nie ma mowy o żadnym ruchu. Trzeci patrol! A więc to się tu zmieniło. Już nie chodzą tylko dwa. Drzwi otwierają się, dwaj mężczyźni wchodzą do środka, wychodzą natomiast trzy pary, każda w innym kierunku. –Więcej patroli nie ma, tak więc trzy – rozmyśla Hasil – i żaden nie ma ze sobą psa.
Kiedy już wszędzie znów zapanują wyłącznie ciemność i cisza, wraca do swoich.
Któraś z kobiet pożyczyła Szumanowi swój płaszcz. Mimo to drży jak osika.
- Idziemy! – szeptem rozkazuje Josef. Znów idą drogą, najkrótszą trasą do Smrcziny, koło oddziału. Po prawej stronie szumi Medviedi Potok. Pod Smrcziną na chwilę się zatrzymują. Hasil sprawdza czas. Patrol jest o pół godziny drogi przed nimi. Obejmuje księdza.
- Proszę wytrzymać, już wkrótce dojdziemy. Za chwilę się ogrzejemy.
            Dwaj przemarznięci mężczyzni, siedem wyczerpanych kobiet, sześcioro dzieci śpiących na rękach matek, dwaj wystraszeni chłopcy. Niekończąca się wspinaczka. Potykają się w ciemnościach o kamienie i korzenie drzew. Wreszcie Smrczina. Przekraczają granicę, przedzierając się przez gałęzie i pędy. Zatrzymują się kilkadziesiąt metrów za kamieniami granicznymi. Josef zbiera chrust. Ogień płonie. Z ubrań unosi się para. Kobiety wpatrują się w płomienie. Dzieci śpią skulone przy swych matkach. Josef dokłada kolejne gałęzie. Nie obchodzi go, że światło może zwabić austriackich strażników granicznych. Im już jakoś wytłumaczy, że jest amerykańskim agentem…
            Wzdłuż austriackiej granicy podążają do Bawarii. Rozespane, wystraszone dzieci płaczą, niełatwo je uspokoić. Hasil wie, że czeski patrol przeszukuje w tym czasie inny fragment odcinka granicy… W pobliskiej gajówce mają się spotkać z pozostałymi agentami-kurierami, do bazy chcą wrócić razem. Odprowadzą przeprowadzonych ludzi do siedziby CIC*. W gajówce czekają tylko dwaj mężczyźni, wykonujący zadania w okolicy miasta Przybram. O pozostałych nic nie wiedzą. Wśród tych, co nie dotarli, jest również dwóch młodych chłopaków, którzy razem z Josefem i Tondą przeszli szkolenie, należeli do grupy braci Szedów.
            Dopiero później się okaże, że niedaleko miejsca, w którym się rozdzielili, zostali rozstrzelani przez patrol straży granicznej SNB.
DNI MIJAJĄ SZYBKO, spędza je albo w domku z pozostałymi, albo przy granicy. Większość chodzących agentów mieszka jednak w obozach dla uchodźców, do domów konspiracyjnych przenoszą się zaraz przed akcją. Tylko kilku z nich pełni służbę w sposób ciągły. Obserwują, zapisują, przechodzą.
            W lasach albo u przyjaciół Josef ma kilka kryjówek na ubrania. Wykorzystuje przebrania, żeby nie być rozpoznawalnym na pierwszy rzut oka. Doświadczenie z pociągu, kiedy to jechał ze stosem różnych gazet, było pouczające. Przy każdej okazji ma ze sobą Rudé právo*, żeby go tylko brali za komunistę. W innych czasach byłby bez wątpienia obiecującym aktorem. Ludzie raz widzą starego, przygarbionego dziadka, wspartego na kuli, innym razem srogo wyglądającego funkcjonariusza bezpieki. Mundur przywozi mu Bohumil do Kniżecej Plani i chowa go u gajowego. Josef przy każdym przejściu wynajduje coraz to nowe możliwości, za kogo się przebrać, jak zwieść ewentualne patrole. Granicę przekracza ze swoim kompanem Tondą Vitkiem, często dostają wspólne zadania. Trójkę dopełnia Tonda Kubala. On jednak, po kilku przeżyciach z Hasilem, kiedy to muszą sobie dosłownie przestrzelić drogę do granicy, odmawia dalszego przechodzenia z nimi. Boi się najgorszego. Twierdzi, że Pepik zanadto ryzykuje. Ma rację. Ale skuteczność akcji Hasila jest jak na razie stuprocentowa.
W niemieckim obozie dla uchodźców w Murnau Josefa zagaduje były prezes Spółdzielni Rolniczej ze Czkini Vaclav Slaviczek. Chce, żeby mu przyprowadził rodzinę za granicę. W związku z tym Hasil trzykrotnie pojawia się we Czkini i nawiązuje kontakt z żoną Slaviczka, w której życiu pojawił się już jednak inny mężczyzna. Josefowi nie udało się przetransferować rodziny, kolejny mężczyzna będzie smutny i opuszczony.

BOHUMIL Z GRUPĄ mężczyzn z Zabrdi i okolicznych wsi czeka na skraju lasu. Mają spotkanie z Josefem. Przyciągnie tędy przez granicę ciężką radiostację. Wszędzie spokój, tylko staruszka z gospodarstwa Kovarzów zbiera chrust i szyszki na podpałkę do wielkiego kosza na plecach. Ledwo się schyla, wsparta na kuli, chwila oddechu i bolesny wyprost, jeśli w ogóle można mówić o jakimś prostowaniu u chwiejącej się ze starości kobiety. Mężczyźni rozpoznają ją po kwiecistej spódnicy i ciemnoczerwonej chustce, która skrywa siwe kosmyki włosów.
Mają dla Josefa kawał kiełbasy typu salami, chcą mu sprawić radość, wiedzą, że nie nosi ze sobą jedzenia, że chce być lekki, mobilny, niezwracający uwagi. Czas się wlecze, już dawno powinien tu być, a oni tracą początkową czujność, jeden wyjmuje butelkę, która krąży wśród nich, do gorzałki odkrawają nożem plastry kiełbasy, plasterek za plasterkiem, aż dla Josefa nie zostanie nawet kawałek. Młody chłopak z Rzepeszyna, który wcześniej pracował u Kovarzów, zajmował się tam końmi, zna się na nich i potrafi je przeprowadzać nawet przez utrudniające orientację leśne tereny, często uczestniczy w zrywce drewna albo zwozi siano z łąk wozem, czy słomę po żniwach, stwierdza, że jest mu żal staruszki. Wstaje i idzie jej pomóc.
- Dzień dobry, pani Kovarzova, że też pani tego nie rzuci w cholerę, proszę poczekać, pomogę z tym.
- Jezusieńku, ale żem się przestraszyła. Myślałam, że tu jestem samiusieńka, a tu tymczasem młody Karas, ki czort, to żeś mnie przyłapał. A cóż to się tak tutaj włóczysz?
Młokos, ośmielony przez alkohol, zaczyna się śmiać.
- Babciu, ja wam tu nie będę opowiadać, czekam na Hasila.
- Że co? Źle słyszę.
- To dobrze, babciu, to dobrze.
Pozostali mężczyźni oglądają całe widowisko, bawiąc się dobrze kosztem młodego Karasa i starej Kovarzowej. Chłopak dorzuca do wielkiego kosza kilka szyszek i patyków, już jest pełen. Chce go podnieść, chwyta za uszy.
- Cholera, babciu, wy w tym chyba kamienie macie.
- A na kogóż to kawaler czeka?
- Na kogo, na kogo...
Odsuwa się od staruszki, pozostali mężczyźni wybiegają z ukrycia, przeklinając głośno.
- Do diabła, Josef, co to za maskarada?
Spod chustki starej Kovarzowej wychyla się roześmiana twarz Hasila.
- Jak zobaczyłem te ciuchy za bezcen, od razu wiedziałem, że stara Kowarzowa, co to bez przerwy jest w lesie, nie będzie interesować ani esbeków, ani innych ciekawskich. No więc chciałem tego spróbować i proszę, działa. Kawalerzy, byliście jak słonie w składzie porcelany. Potrzebowałem tylko czasu, żeby zyskać pewność, że was nie śledzą ci z SNB. Na przyszłość bądźcie bardziej ostrożni i żadnego chlania.
Do Pisku zawożą razem z Bohumilem i dwoma ochotnikami obiecaną radiostację. W ciągu jednej nocy Josef odwiedza matkę i braci. Nigdy nie zapomina o Marii i synku.  Przynosi im pieniądze i prezenty. Maria obiecuje, że kiedy Josef będzie wracał, to pójdzie z nim. Za każdym razem czeka ze spakowaną walizką, w końcu zawsze mówi „nie”.
Nie przyznaje się, że jest niepewna także z powodu pewnego Brauera z Budziejowic. Poznała go w Prachaticach. Podoba mu się. Widzieli się na razie dwa czy trzy razy, jest troskliwy, dał jej nawet kwiaty i zapraszał do Budziejowic, podobno znalazłby dla niej zatrudnienie. Przy Brauerze czuje się bezpieczna, potrafiłby się zatroszczyć o nią i o syna Josefa, ponadto ma dobrą posadę, nie wegetowałaby przy nim.  A czego mogła oczekiwać od życia z Pepikiem Hasilem? Niebezpiecznej wędrówki przez granicę, mieszkania pomiędzy obcymi ludźmi, między Niemcami, którzy w czasie wojny byli ich nieprzyjaciółmi i wciąż są nieprzyjaciółmi, a może nie?
Takie refleksje pojawiają się jednak na przemian z napadami pełnej miłości tęsknoty, ciągle go kocha. Chciałaby z nim być, jest przecież ojcem ich syna, ale nie tam, tutaj. Wieść spokojne, uporządkowane życie. Przecież ci towarzysze nie są tacy źli, nie ma co z nich robić potworów. Gdyby wrócił, przyznał się do błędu, na pewno dałaby mu jeszcze jedną szansę... Przynajmniej tak twierdzi jej nowy zalotnik. Maria zapomina o tym, że Josef został skazany na dziewięć lat, nie zdaje sobie sprawy, że prawdopodobnie już by nie wyszedł z więzienia. Nie, ona na razie z Josefkiem nigdzie nie pójdzie, poczeka, przecież się okaże, gdzie leży prawda, którędy wiedzie właściwa droga. Wzbrania się przed zrobieniem kroku sama z siebie, niech zdecydują za nią inni.
A Josef? Nie chce jej zmuszać. Może pojedzie z nim do Bawarii z własnej woli. Gdyby usilnie nalegał, gdyby złapał ją z chłopakiem i ciągnął ze sobą, wtedy by się poddała i poszła, tylko że potem po latach mogłaby mu robić wyrzuty, że jej odejście nie było dobrowolne, i jak to by się jej nie wiodło, gdyby została.


- SZEFIE?
- No co Josef?
- Kiedy byłem jeszcze w Zvonkovej, przynosiłem od pułkownika Kota paczki z kryminałami do Żeleznej Rudy dla dowódcy Kaszpara.
- No i?
- Ja tak tylko, bo esenbacy podczas przesłuchania byli dosyć zainteresowani tymi paczkami.
- A ty chcesz wiedzieć, dlaczego?
- No. W tych paczkach naprawdę były kryminały, zapakowane w gazety i przewiązane kawałkiem sznurka.
- A przyszło ci do głowy, o co właściwie chodziło?
- No właśnie nie.
- No to się nad tym spróbuj zastanowić. Jak się kapniesz, dostaniesz jedno bardzo ważne zadanie, i dosyć niebezpieczne. A tymczasem główkuj.
- Dobra szefie.
- Chłopski rozum, Hasil, wystarczy ci zwykły chłopski rozum, żebyś załapał. Napijesz się drinka? Mam świetną szkocką.
- Nie napiję się, szefie, nie piję. Raz mi tylko bracia polali rumu, zaraz po wyzwoleniu, myślałem, że ducha wyzionę.  Trzy dni rzygałem jak kot.
- Jak co?
- Kot, tak się u nas mówi.
- Acha, no dobrze, skoro nie chcesz, to cię nie będę zmuszać. Poważnie nigdy nie pijesz? Ani trochę?
- Poważnie, szefie. Nie piję, nie palę. Uprawiam sporty i biegam przez granicę. W tę i z powrotem.
Razem z Tondą Vitkiem przemycają ałe rodziny z dziećmi. Wybierają skrytki, w których ich pomocnicy po czeskiej stronie zostawiają im wiadomości, informacje.
            Maria wciąż siedzi na walizkach i odmawia przemieszczenia się w kierunku Niemiec. Mały Josefek rośnie jak na drożdżach.
            Josef i Tonda ukrywają się u znajomych i przyjaciół w Zablati, Dvorach, Rzepeszynie, Kratuszynie, w Pisku u siostry Zofii, w Zabrdi u Fabery, w Bavorowie u Starych, w lasach u Samrhelów.

- JOSEF, w obozie zbiorczym jest jakiś twój ziomek.
- Z Zabrdi?
- Z Prachatic. Dobrze by było, żebyś na niego rzucił okiem, może go będziesz znał. Był u esenbaków, ja tak tylko, żeby nam tu czasem nie przysłali szkodnika. Jechał służbowym motorem przez Lenorę i Czeskie Żleby. Granicę przekroczył dziewiętnastego sierpnia między dziewiątą a dziesiątą rano pod osadą Laka. Do Grenz Polizei zgłosił się w Bischofsreucie. W Monachium wzięli go w obroty chłopaki z tajnych służb, umieścili go w Koszarach Leopolda, a potem przenieśli do Windischberdorfu. Teraz w listopadzie trafił do Valki.
- Jasne szefie, jadę tam.
- Valka jest pełna różnych indywiduów, tu masz jego papiery, nazywa się Josef Ludvik. Sprawdź go. Jakby się nadawał, spróbuj go zwerbować. Potrzebujemy każdego zdatnego faceta. Jeśli jest z Szumawy, to tym lepiej.
Valka koło Norymbergi jest jednym z najbardziej znanych obozów dla uchodźców, byłym obozem jenieckim, później przekształconym w placówkę dla bezdomnych. Od listopada roku czterdziestego dziewiątego Valka zmienia się w przytułek przeznaczony wyłącznie dla uchodźców z Czechosłowacji. Niemieckie urzędy prowadzą obóz za rządowe środki. Zakwaterowano tu około pięciu tysięcy ludzi. W pierwszych powojennych latach przebywali w nim głównie Estończycy i Łotysze. Pomiędzy Łotwą i Estonią leży miasteczko Valka. Symbolizuje współpracę i przyjaźń, a nie podziały.
Josefa Ludvika Hasil znajduje szybko. Siedzi w miejscowym szynku, albo raczej pod wiatą z desek, gdzie jeden z uchodźców prowadzi na czarno gospodę. Ludzie frymarczą tutaj wszystkim, czym się da, ubraniami, jedzeniem, papierosami, lekami, a nawet baryłkami ropy, popijają tanią gorzałkę, a przede wszystkim wspominają, jak to pięknie w Czechach bywało. Ludvik siedzi na drewnianej ławce pod ścianą, przez szpary wieje do środka chłodny wiatr. Naprzeciwko niego przesiaduje dwóch młodych chłopaków. Hasil wita się z nimi.
- Mogę się przysiąść? Jesteście ziomkami od nas z południa? Jestem Pepa Hasil z Zabrdi pod Prachaticami.
- Honza Maszek z Budziejowic, a tutaj kolega to Jarda Kaska, też budziejowiczan.
Podają sobie prawe dłonie. Josef zwraca się do siedzącego Ludvika, który chyba nawet nie zauważa, że podszedł do nich ktoś nowy. Siedzi zgarbiony nad stołem ze wzrokiem utkwionym gdzieś między sęki i dawno wystygłą kawą zbożową w blaszanym kubku.
- A pan to musi być Josef Ludvik, były pracownik kryminalnego w Prachaticach – mówi Hasil i badawczo spogląda na siedzącego mężczyznę.
- No, wujek Jardy faktycznie bywał w kryminalnym – odzywa się Maszek, dodając usprawiedliwiająco: - Zostawił za granicą żonę z dwójką dzieci, ma przez nich wyrzuty. Ale wyjechał w samą porę, komuniści zamknęli jego siostrę, ciotkę Jardy i jej męża, a Josefa przenieśli do Kaplicy jako kierowcę. W zasadzie odsunęli go od służby. Myśmy z Jardą też zwiali w ostatniej chwili.
- Nas właściwie uratował doktor Rokycki – mówi Kaska – komendant policji w Budziejowicach, żaden tam bolszewicki aparatczyk, raczej taki policjant w międzywojennym stylu. Mój tata ma piekarnię na Pietidomi, dwudziestego czwartego lutego rano, kiedy podnosił roletę w sklepie, znalazł świstek papieru z wiadomością, że wydali na mnie nakaz aresztowania. Chyba istnieje coś na kształt opatrzności, bo ja byłem akurat w domu na przepustce, miałem powołanie do wojska do Domażlic. Doktor Rokycki mnie ostrzegał, bo wiedział, że obaj stryjowie, znaczy Pepa i Honza Rachaczowie, zostali w policji odsunięci od służby, więc przeczuwał, co komuniści szykują. Ja żem w ciągu godziny ostrzegł Honzę i szybko wyruszyliśmy na Szumawę. Przeszliśmy pod Cazovem
- W dochodzeniówce byłem w Pradze - Josef Ludvik zwraca swoją dużą głowę w stronę Hasila. Ma oczy niebieskie jak niezapominajki. Szeroka broda, wysokie czoło, Josef widzi człowieka o żelaznych zasadach i silnego duchem, żadnego tam płaczka, jak by mógł wnioskować na podstawie pierwszego wrażenia.
- Do SNB do Prachatic mnie przenieśli po wojnie. Mieszkaliśmy ze szwagrem i siostrą w jednym domu na Łaźniach Świętej Małgorzaty, jeśli pan wie, gdzie to jest, to ta pierwsza żółta willa na zakręcie. Honza, to znaczy szwagier, dostał dziesięć lat za rzekomą działalność antypaństwową, rozprowadzał tu z chłopakami antykomunistyczne ulotki. A nieszczęsna siostra, która nic nie zrobiła… żeby chociaż mieli pretekst, bolszewickie świnie… ponoć za nielegalny przemyt żywności dla więźniów politycznych z prachatickiego więzienia. Wszyscy w Prachaticach wiedzieli, że esenbacy ich torturują na dole w piwnicach pod starym ratuszem, na poziomie rynku są tam zakratowane okna, i jak kto przechodził obok, to słyszał ich zawodzenie. Prosili o wodę, o jedzenie, a ludzie im nosili, co mogli, żeby tylko ulżyć w tym cierpieniu.
- Wiem, jak to tam na dole wygląda – Hasil przeciera sobie oczy.
- W Borach siedział ze mną chłopak z Prachatic, opowiadał, jak go Lec, szef esenbaków, faszerował śledziami, a potem miał zabawę, jak dzień po dniu żebrał coraz więcej o wodę. Ten Lec to podobno niesamowity drań.
Opowiada im w skrócie swoją historię, łącznie z ucieczką z obozu.
- Mógłbym przeprowadzić pana dzieci i żonę – dodaje na koniec.
- Tutaj chłopaki też mi to już proponowali. Jest jeden problem, wyjechałem służbowym motorem, ale nic im nie powiedziałem. Wściekłem się tak, że zrobiłem wszystko szybko. Czułem się jak bezsilny, związany gość, któremu jeszcze w dodatku zakneblowali gębę. I w tym napadzie wściekłości … no, mówiąc krótko, skoczyłem do gospody na Fefrach, wypiłem parę drinków, a potem w szopie za gospodą podarłem i podpaliłem dowód, tak mi to wszystko poruszyło żółć… i nad ranem wyruszyłem.
- Mógłby pan…
- Mów mi na ty, jestem Pepa.
-Tak, no tak, ja też, Pepa Hasil.
- Honza.
- Jarda.
- No to wypijmy brudzia!
- Ja nie, wezmę kawę albo zwykłą wodę, ale wódkę nie. Nie umiem pić, więc raczej nie piję. Ale chciałem tylko powiedzieć, że mógłbyś zaszkodzić bolszewikom w inny sposób, a przy tym nawet spotkać się z żoną.
Josef Ludvik patrzy na swojego siostrzeńca Honzę i jego kolegę. Wszyscy trzej milczą.
Hasil orientuje się, że obaj młodzi mężczyźni już pracują dla jakiejś jednostki amerykańskich służb wywiadowczych. Obstawia, że to chłopcy od braci Szedów. Nie myli się. Tylko co do Ludvika nie ma pewności, intuicja mu tu podpowiada, że trzeba go jeszcze przekonać.

CORAZ BARDZIEJ TĘSKNI ZA MARIĄ, przynajmniej tak mu się wydaje. Chwilami czuje się jak zakochany chłopak.
Decyduje, że po nią pójdzie, musi ją wreszcie przekonać, by wzięła Josefka i poszła. Będą żyć jak rodzina. Porozmawia nawet z Patym, obiecał mu, że się wstawi u Eckerta, żeby Josefowi, a potem także Marii, preferencyjnie załatwił papiery na wjazd do Stanów, tam zaczną razem nowe życie.
Ma wolne, następne zadanie czeka go dopiero na początku grudnia, podobno trzeba będzie przemycić za granicę dwóch młodych chłopaków, którzy uciekli z obozu. Są ważni dla Eckerta, dlatego też zadanie powierzy Josefowi i Tondzie. Tych dwóch więźniów politycznych – Czapa i Szkramlika – musi ukryć któryś z ich ludzi, porządnie ich wykarmić, żeby mieli siłę iść przez śnieg. Przy tej okazji Josef przeprowadzi także rodzinę Hraszów z Husinca. Ze starym Hraszem uzgodni to najpierw w Murnau, pomoże im Fabera, załatwi u burmistrza ciężarówkę, prowadzić będzie jego brat Miroslav. Jeszcze przed świtem odwiezie na przyczepie resztę rodziny aż na Soumarski Most, stamtąd pójdą już na piechotę. Josef starannie planuje całą akcję, dzień w dzień obserwuje przemieszczanie się patroli, ich zmiany. W grudniu już wszędzie będzie leżeć śnieg i mogłyby ich zdradzić widoczne na odległość ślady, potrzebują wystarczającego wyprzedzenia. To będzie bardzo trudna droga, Hraszowie mają córkę, a z dziećmi są zawsze kłopoty. Tonda zazwyczaj daje małym brzdącom do picia środek nasenny, żeby nie płakały i pozwoliły się w spokoju nieść. Na szczęście Vlasta będzie miała już dziewiętnaście lat, to tylko rodzice wciąż widzą w niej małą dziewczynkę.
            Akcję planują na siódmego grudnia, Czapa i Szkramlika przez kilka dni ukrywa siostra Josefa, Alojza. Kiedy w Zabrdi grunt zaczyna im się palić pod nogami, Fabera i Pavelka pomagają jej i mężowi, w nocy zabierają ich do szopy, ostatecznie ukrywa ich rodzina Starych w gospodarstwie Samrhelów. Fabera załadowuje ich potem razem z Hraszami. Josef przygotowuje wszystko według sztywnego harmonogramu, nie mogą się spóźnić nawet o minutę, takie opóźnienie mogłoby być dla wszystkich fatalne. Hajny z Soumaraku ma trochę znajomych chłopaków w posterunku SNB, jeśli ciężarówka z ludźmi przyjedzie dokładnie na czas, patrol będzie popijać gorącą herbatę z rumem u niego w gajówce, zatrzyma ich. W tę zimową szarugę esenbakom nie będzie się chciało wychodzić.
Teraz Josef zmierza przez wzniesienia do Zabrdi. Mają ustalone miejsca, gdzie zostawiają wiadomości, Fabera z czasem pojawia się, żeby uzgodnić szczegóły. Siódmego grudnia będą się spieszyć.
Josef pisze.



* Potoczne określenie funkcjonariusza czeskiego odpowiednika Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego – Sboru Národní Bezpečnosti, powstałe od skrótowca SNB.
* Skrótowiec utworzony od nazwy Státní bezpečnost  (pol. Bezpieczeństwo państwa), czyli nazwy aparatu bezpieczeństwa Czechosłowackiej Republiki Socjalistycznej.
* Pepa, Pepik – czeskie zdrobnienie od imienia Josef.
* CIC – Counter-Intelligence Corps – amerykańskie służby wywiadowcze
* Komunistyczna gazeta, dziennik szerzący propagandę komunistycznej w ówczesnej Czechosłowacji. 

2012/11/27

Czym jest człowiek?

Fragment opowiadania Co je člověk? ze zbioru Pasáž Sylvii Fischerovej



Czym jest człowiek?


Czym jest człowiek? – Mroczną zamaskowaną materią. Trzciną myślącą. Czymś, co ginie ze swojej własnej woli. Czymś, co nie wie, czym jest i musi nieustannie dociekać. Co odchodzi od siebie ku sobie... ku sobie od siebie.
Nie: zła odpowiedź. Człowiek to kobieta i mężczyzna. A zatem mroczna i zamaskowana materia opadająca na mroczną i zamaskowaną materię...


1
Mieszałam kawę. Kawa była w białej filiżance, filiżanka na białym stole, stół w ogródku na ulicy Starego Miasta. Po mieście chodzili ludzie w tę i z powrotem. Mieli ciemne okulary przeciwsłoneczne, torby, czasem aparaty fotograficzne, byli turystami, ale tylko niektórzy. Nie wyglądali, jakby chcieli ustalić, czym jest człowiek. Kiedy człowiek jest człowiekiem, to przecież wie, czym jest człowiek... nie musi dociekać.
Tylko że to nie jest takie proste. W przeciwnym wypadku sowa wiedziałaby, dlaczego jest sową, a jamochłon - dlaczego jest jamochłonem.
No tak, tylko może sowa wie, dlaczego jest sową, tylko ty o tym nie wiesz. Nie jesteś sową. Co wiesz o sowach?
Nie, zostawmy te sowy. Jestem człowiekiem, a o człowieku nie wiem prawie nic. Nie wiem, dlaczego robi to, co robi. Dlaczego człowiek tworzy ogół ludzkości. Dlaczego ogół ludzkości składa się z ludzi, którzy tutaj - tak jak my - siedzą w kawiarni i dyskutują.
- Ja bym jeszcze poprosiła dwie dodatkowe porcje cukru – Johana uśmiechała się do kelnera. Z dwoma odsłoniętymi rzędami zębów, skośnymi oczami i wystającymi kośćmi policzkowymi pod burzą rudych włosów nie wyglądała jak człowiek, tylko jak łasiczka.
- Jak sobie pani życzy – powiedział tutejszy Ganimedes i oddalił się.
- Będziesz gruba i będziesz mieć zepsute zęby – powiedział Jakub.
- Jeszcze nigdy nie miałam próchnicy! - Johana znów zaczęła się szczerzyć – Cukierki jadłam od małego, ale nie mam ani jednego ubytku. Mnie się próchnica po prostu nie ima.
- Za to imają się ciebie gołębie, no nie? - powiedział Mato. Johana się mu podobała, tylko że jej koledzy ze studiów nie interesowali…
- To nie moja wina – broniła się Johana – one mnie mianowicie nie widzą – wyjaśniła nam.
- One co?... Co takiego?
- Nie widzą mnie – powtórzyła. Sprawdziłam to, tutaj w Pradze, ale też na placu św. Marka w Wenecji. Gołębie mnie po prostu nie widzą – dodała triumfalnie.
- A skąd to wiadomo? - zapytałam ostrożnie.
- Wpadają na mnie. Uderzają mnie w głowę. Po prostu lecą i nie widzą mnie. Przez cały plac świętego Marka się musiałam przeczołgać – Johana mówiła tak  szybko, jakby strzelała z karabinu maszynowego.
- Nie wydaje mi się – powiedział Jakub, odrzucając warkoczyk. Miał za sobą kilka lat nauk przyrodniczych. - Gołębie widzą ludzi.
- Tak, ale mnie nie widzą – powiedziała Johana.
- A jesteś pewna, że jesteś człowiekiem? - zapytał Jakub numer dwa, blondas z niebieskimi oczami, który wyglądał jak zuch albo skaut. W głębi duszy się z nim zgadzałam. Może gołębie nie widzą łasiczek. To jeden ze sposobów na zachowanie naturalnej równowagi. Żeby się gołębie zbytnio nie rozmnożyły, ich oczy nie mają możliwości dostrzeżenia drapieżnika.
- Hej. No to jestem – Štěpán, kolejny student, dosiadł się do stołu. Spędzenie raz na jakiś czas godziny w kawiarni było jednym z obowiązkowych punktów programu. 

Nauka greki była trudna, a poza tym do czego właściwie prowadziła? Czego mogłam ich nauczyć? Gramatyki martwego języka. Tylko że oni byli żywi. My byliśmy żywi, a każdy inny: jeden wyglądał jak człowiek północy z tym warkoczykiem, inny jak Rzymianin, kolejny jak rycerz. Štěpán nie wyglądał jak Rzymianin ani gladiator, a na grekę chodził dodatkowo, bo pisał pracę doktorską. Tylko po co człowiekowi doktorat z Arystotelesa? Po co się ma człowiek w ogóle zajmować przeszłością inaczej niż tylko jako rozrywkową lekturą po niedzielnym obiedzie albo po wtorkowej kolacji? Na co człowiekowi wiedza? Chyba żeby uświadomił sobie swą własną marność. Byliśmy po prostu śmieszni z tą swoją epistemofilią, chorobliwą tęsknotą za tym, by wiedzieć więcej i więcej. Tak jak ktoś gromadził pieniądze, my gromadziliśmy informacje. Ani jedno, ani drugie nie miało żadnych naturalnych limitów. Do momentu, w którym się człowiek nie zaciął jak płyta gramofonowa. Szklanka z winem w ręce Štěpána była pusta.
- Nie, rozumiesz – wyjaśniał Oldřišce – O co w tym jakby chodzi? Rano się, wiesz, budzisz, patrzysz w sufit, rozkładasz ręce i co? No co? Siadasz, czytasz, zaczynasz pisać pracę, którą ostatecznie przeczyta dziesięć osób, nie dlatego, że ich to, wiesz, interesuje, tylko dlatego, że muszą. I co? No co? Jasne, że wypiję jeszcze jedną szklankę wina – skinął na Ganimedesa i spojrzał na nas. Nikt nic nie mówił.
- No a potem przychodzisz do domu – jest wieczór, a ty sobie, wiesz, siadasz i gapisz się w książkę. Jest niedziela, a ty pracujesz. Gapisz się w coś. Po prostu nie masz czasu. Nie masz normalnego czasu. To jest kompletnie do niczego. Serio, do niczego.
Wyrzucał to z siebie jak górska koza bobki.
- A czego ty byś w takim razie chciał? - powiedział Jakub numer dwa ostrożnie.
- No po prostu normalnie rano przyjść do pracy, tam mi mówią, co mam, wiesz, robić, ja to zrobię, a jak to zrobię, to idę domu. I mam wolne. W piątek przychodzę do domu i mam w sobotę i w niedzielę wolne. I mam kasę.
- Na co Ci kasa? - zapytała Oldřiška z zaciekawieniem.
- No na co... Będę mógł gdzieś pójść, dokądś pojechać. Załatwię sobie jakieś mieszkanie albo coś. Założę rodzinę na przykład. Co mam jakby teraz? Nic. 

Druga szklanka była pusta.
Kiedy Štěpán mówił, szum kawiarni zanikał, słowa wciągały mnie do krainy snu, do przytłaczającej krainy miasta, z której nie ma ucieczki. Miałam niedawno sen:

Wysiadam z autobusu w jakimś mieście, myślę, że to Ołomuniec, nieznajomy młodzieniec również wysiada i pyta mnie o ulicę Nuslikową. Nic mi to nie mówi, ale idę z nim kawałek i za chwilę natrafiamy na wielki plan miasta na metalowej tablicy: są tam zaznaczone poszczególne ulice, pomiędzy nimi na skraju znajdujemy także Nuslikową. Domy na niej są jednak naprawdę osobliwie nakreślone: jako piętrowe samochody osobowe, z zaczernionym górnym poziomem. Dziwi mnie to, chłopak patrzy na mnie i mówi: Pani o tym nie wie? To są przecież te dzisiejsze nowoczesne ulice, na których dom jest jedynie miejscem parkingowym, tam się przyjeżdża samochodem z pracy, parkuje się i idzie spać. Spać? W samochodzie? Nie mają tam za mało przestrzeni? dziwię się, chłopak wyjaśnia, że z tyłu w samochodzie mają miejsca do spania specjalnie przygotowane i dostosowane do standardów, da się to złożyć, jeden ma głowę tam, gdzie drugi nogi, a w dodatku śpią bokiem do siebie, żeby zaoszczędzić jak najwięcej miejsca.
Wyślę Štěpána na Nuslikową.

- po prostu zawsze chce tego, czego nie ma, jeśli ma skomplikowaną pracę, to chce prostej, a wszystko to dowodzi faktu, że człowiek...
-... to trąba. - Jakub numer jeden wszedł Matoušowi w słowo. - Co zresztą wynika z definicji człowieka jako gatunku Homo sapiens sapiens. Jedno sapiens walczy z drugim sapiens. To się nie może dobrze skończyć.
- To jest niezłe, to z tym jednym i drugim sapiens - Matouš kręcił głową – skąd to wziąłeś?
- Stąd - Jakub stuknął się w głowę – Jeszcze jakieś pytanie?
- Człowiek jest po prostu dziwny – powiedziała Oldřiška.
- Nie, człowiek jest dwunogim stworem bez upierzenia – powiedział Štěpán – To jest klasyczna filozoficzna definicja.
- No i człowiek potrafi pilotować samolot – powiedziała Johana.
- Że co umie? - obaj Jakubowie zapytali jednocześnie.
- Umie pilotować samolot – wyjaśniała Johana – Na przykład szympans nie potrafi pilotować samolotu.
- Skąd wiesz?
- Czytałam o tym w gazecie. Robili takie eksperymenty. Człowiek się od szympansa różni tym, że potrafi pilotować samolot. Szympans nie umie pilotować samolotu.
- Ale wy do tego źle podchodzicie - Matouš nalewał sobie kolejną szklankę wody – Ja wam to wytłumaczę. Mam siostrę w liceum. Przerabiali naturę człowieka.
Stół się wzburzył. Johanie zalśniły oczy. - Było tam o tym szympansie? O tym samolocie?
- Nie było o szympansie. Podstawową cechą człowieka jest zdolność logicznego myślenia.
Stół się zatrząsł od niepohamowanego śmiechu.
- No, a potem idzie potrzeba społeczna. Komunikacja i w ogóle.
Kawiarnia huczała jak zwykle. Ludzie przychodzili i wychodzili, usłużne duchy migotały pomiędzy nimi, turyści czasem przystawali przed ogródkiem i znów znikali z powrotem w ulicznym ruchu. To nie była ich kawiarnia. Japońska wycieczka prowadzona przez niezbędną przewodniczkę z parasolem zatrzymała się przed kościołem po drugiej stronie ulicy i podziwiała jego fasadę wraz z rzeźbami. Po co? Co im mówi martwy Jezus na krzyżu, otoczony gromadą świętych? Dla nich jest to tylko widowisko – sztuka i miejscowy folklor, który naturalnie swoją wizytą niszczą.
- A potem tam było powiedziane, że człowiek potrzebuje być w centrum uwagi. Że chodzi mu o autoprezentację. Że jest egoistą i pragnie korzyści. Oraz bogactwa, władzy i sławy.
- Dobre – powiedziałam. Jak tak będę siedzieć i słuchać, dowiem się, czym jest człowiek. Może dojdą i do sów. Przeważnie się starałam za bardzo nie wtrącać do rozmowy, ale momentami nie wytrzymywałam. Cechą człowieka była przecież niekonsekwencja. Cała historia ludzkości wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby ludzie byli konsekwentni, gdyby ich ciągle nie zwodziły litość i współczucie - ta druga strona żądzy władzy, pieniędzy i korzyści wszelkiego typu. Historia była prążkowana jak babka marmurkowa. Zawsze kiedy się wydawało, że niekontrolowane zło bierze górę, przylatywał anioł zbawienia i odwracał kocioł dziejów do góry dnem. Gulasz się wylewał, przybiegały bezpańskie psy i chłeptały... A jeśli wyglądało na to, że w końcu któraś z tez o ludzkim dostojeństwie zaczyna obowiązywać, jak gorące pustynne samum nadciągała katastrofa.
- To jest faktycznie odkrywcze – powiedział Jakub – mieli tam coś jeszcze?
- Pewnie. Uczeni, odkrycia, potrzeba religijna. - Matouš miał pamięć fotograficzną. Zawsze pamiętał, co jest po lewej stronie na dole i po prawej na górze.
Japończycy się ruszyli. Czeka ich jeszcze dziesięć kolejnych zabytków. Albo przynajmniej pięć. Ich religia, szintoizm, polega na czczeniu martwych przodków. Może myślą sobie, że Chrystus na krzyżu to nasz martwy przodek, uprzywilejowany martwy przodek numer jeden. Tylko jak mają zrozumieć, że jedyny martwy przodek wszystkich ludzi jest przy tym także bogiem? Jak w ogóle cokolwiek mogą zrozumieć, skoro tutaj nie są u siebie? I skąd ja wiem, że tu jestem u siebie? A co, jeśli mieli rację manichejczycy i gnostycy, kiedy mówili, że człowiek jest na ziemi jedynie gościem, jest jak w przydrożnej knajpie przy wypożyczonych dzbanach, stołach i łóżkach, ale jego własne ja, jego dusza, mieszka gdzieś indziej? Dlatego też nie rozumie świata i siebie, jest jak Japończyk w Pradze, tylko o tym nie wie.
- Do jakiego liceum chodzi siostra? – zapytała Oldřiška.
- Do chrześcijańskiego – powiedział Matouš – Ale to bez znaczenia. W nawiasie za nazwą mieli napisane: wiara. Potrzeba zmierzania dokądś. A na końcu było hasło: Być dobrym.
Kawiarnia się jakby zatrzymała. Nikt się nie poruszał.
- No to wszystko jasne. Na co jest w takim razie to wykształcenie? - powiedział Štěpán. - Na co, jeśli w człowieka wciskają takie rzeczy? Na cholerę.


2

Biała chmura, która pędziła od lewej, chciała pożreć chmurę z prawej, ale ta jej uciekała dalej w prawo, z taką samą prędkością. Nigdy się nie dogonią, nigdy się nie spotkają. Chmury wisiały nad miastem jak latające balony, pomiędzy którymi przebłyskiwało słońce. Byłoby cudnie, gdyby mieszkańcy wsiadali do balonów i organizowali loty widokowe nad miastem. Pojedynczo lub parami wsiadaliby na białe chmury i patrzyli z góry na wszystko. Na siebie, których zostawili tam na dole...
Ja wsiadłabym sama. Ivan nie mógł. Miał spotkanie. Wyszłam z kawiarni i zadzwoniłam, że wpadnę, ale on powiedział: „Nie przychodź, mam spotkanie, zobaczymy się wieczorem.”
Wsiadłabym sama i patrzyła na niego na spotkaniu. I na swój cień, ciągnący się za nim, rzucający cień na jego cień, który z kolei rzuca cień jemu, a potem wchodzą do budynku i nie zobaczę, na kogo on rzuca cień.
Tydzień temu mi powiedział – przyszłam do domu i przygotowywałam kolację – „Ty nie zwracasz na mnie uwagi.” Nadziewany kalafiorze, nie zwracasz na mnie uwagi. Mój miły wieszaku w przedpokoju, zwracaj na mnie uwagę. Podeszłam do niego, objęłam go, spojrzałam mu w oczy. Miał w nich las. Nie było widać, co jest w lesie. Tylko oko wyglądało na zewnątrz z lasu, oko zwierzęcia, które nie wie, dokąd iść.
Mój miły jelonku, będę cię bardziej zauważać. Jelonku, a ty będziesz potem zauważał mnie?
To przecież było z literatury. W książkach się pisało o tym, jak się ludzie nie rozumieją, jak nie mogą razem żyć. Jak jest jedno, a obok drugie. Dwie chmury, które się nigdy nie dogonią. Ale my zasypialiśmy razem w ciemnoniebieskiej pościeli z porozrzucanymi na niej gwiazdami, obejmowaliśmy się tak trwale całą noc, że aż nie mogliśmy spać i dopiero nad ranem ręce się uwalniały i każdy odpływał do swojego świata, przynajmniej na chwilę. Nam się to nie mogło przytrafić, myślałam o tobie cały czas, miałam cię z tyłu głowy nawet kiedy cię nie było. Mam cię tam cały czas. Teraz.
Podniosłam się z ławki i ruszyłam w drogę dookoła jeziorka. Z rzeźby na środku tryskała woda i spadała w ławicę ryb. Najwięcej było pomarańczowych – w promieniach słońca błyszczały, migotały, wyjawiały całą jaskrawość świata. Świat jest monstrancją! - krzyczały pomarańczowe rybki i były momenty, kiedy im wierzyłam.
Dróżka wysypana piaskiem skręciła w prawo. Przebiegł mi przez nią paw, a za nim kolejny. Ścieżkami przechadzali się turyści, ale nie było ich jakoś dużo. Zatrzymałam się przy rzeźbie Diany. Dlaczego tu nigdy wcześniej nie zaszłam?
Za Dianą następowała cała kolumnada antycznych rzeźb. Po obu stronach wyznaczały drogę między zielonymi trawnikami, na których tkwiły po francusku przystrzyżone krzaki. Z góry spoglądał na mnie Herakles w skórze, to musiał być Dionizos... Było zabawnie zbierać plony epistemofilii i rozpoznawać poszczególnych bogów i boginie po atrybutach, trójząb należał do Posejdona, winogrona do Dionizosa, sandały ze skrzydłami miał Hermes, dłoń pełna dziwnych drutów przedstawiała Zeusa z piorunami, pięknością w hełmie i z ogromną włócznią w ręce była oczywiście Atena...
Podniosłam wzrok. Ogarnęła mnie nagła fala oburzenia. To są chyba jakieś żarty! Zepsują nawet taki piękny ogród, taką przystań smaku – ble! Czyżby to zdążyli jeszcze komuniści? Albo jakaś moderna czy postmoderna po nich? Ogromny czarny mur był coraz bliżej. Tkwiły na nim grube i mocne wypustki, wyglądały jak liany, jak tłuściutkie i nażarte robaki. Albo jak napięte liny na górskich szlakach. Może to była ćwiczebna ścianka dla wspinaczy. Tutaj, na Nowym Mieście. Jak im mogli na to pozwolić?
Turyści fotografowali mur i siebie stojących przed nim. Atrakcję się da zrobić absolutnie ze wszystkiego...
Kiedy podeszłam bliżej, okazało się, że na murze nie ma lin, tylko jakieś czarne sople w kształcie kwiatów. Mur, który tworzył tylną część ogrodu, był czarny, zbity i straszny. U dołu w wbudowano w niego dwoje drzwi.
Skierowałam się do tablicy przy murze. Litery wyryte w błyszczącym metalu wyjaśniały, że renesansowe ogrody miały swoją drugą stronę: ciemną stronę natury, która wiodła w miejsca jeszcze ciemniejsze, miejsca zaniku, śmierci i kary, być może do zaświatów i do Tartaru; ale drzwi zostawiano zamknięte. Węże, płazy, jaszczurki, szczury, głowy potworów, to wszystko tkwiło zmyślnie wbudowane w czarną tkankę ciemnej strony ogrodu. Wystarczyło szukać...dobrze poszukać... Oczy mi jeździły po murze w tę i z powrotem, dopóki… faktycznie, lśniące ciało węża wspinało się niemal na środku muru. Pośrodku przeciwnej strony duszy. Być dobrym! Jak człowiek mógł być dobry, kiedy to wszystko w nim mieszkało? No dobrze, ale gdzie by mógł być ten szczur... Kręciłam głową w jedną i drugą stronę.
- Jej, dzień dobry, to pani? - Honza, kolejny mój student, stał obok mnie. Miał tendencję do spotykania mnie w najróżniejszych miejscach – w metrze, na przystanku tramwajowym, w bibliotece, raz go nawet spotkałam na szczycie jednej z praskich dzwonnic.
- Szuka pani jaszczurki? - zapytał.
- Nie, szczura – powiedziałam.
- Jest skrajnie z prawej – wskazywał na bok – tam, obok sów.
- Sowy? Są tu też sowy?
- Cztery puszczyki, tam, w tej wielkiej klatce. Tylko one są żywe. - skinął głową. - Ale mnie się bardziej podobają te sztuczne. Są takie...żywsze. Nie sądzi pani?
Nie sądziłam. Szczur nadal się przede mną chował.
- Dziś już tego nikt czegoś takiego zrobi – kręcił z satysfakcją jasnowłosą głową – Nikt nie wyprodukuje takiej ściany ani tych rzeźb.
Tak, moi studenci byli staromodni. Wielu odmawiało korzystania z telefonu komórkowego. Pielęgnowali uzależnienie od minionych czasów. Identyfikowali się to z Republiką rzymską, to z Akademią Platońską, chcieli żyć w katakumbach albo w Aleksandrii, a pozostali w średniowieczu jako rycerze. Tak jak inni wybierali sobie kolor włosów albo styl muzyczny, oni sobie wybierali epokę i wyznanie. Byle tylko nie być tu – pomiędzy supermarketami, reklamą i mediami, globalizacją, infantylizacją, pornografią, pieniędzmi i znów pieniędzmi – ale to tu był czas i świat.
-To zrobi znowu coś innego, nie? - zdecydowałam, że będę tego czasu i świata bronić – A tego potem z kolei nie zrobi nikt następny po nim. Jest tak wciąż na okrągło. Czasy są przypisane ludziom jak dowody osobiste.
-Tylko że nie chodzi o to, że jest po prostu inaczej. Jest tak… nieprzejrzyście, rozumie mnie pani? - oczy za okularami patrzyły uporczywie gdzieś tuż obok mnie.
-No, tak niezupełnie – powiedziałam zgodnie z prawdą.
-Wcześniej to było jasne. Nie mówię, że było lepiej, ale przynajmniej się wiedziało, co się dzieje. Na przykład u Herodota widać, co kto robił przeciwko bogu, jacy Persowie byli aroganccy, i dlatego ich Grecy pokonali. To jest proste jak równanie. Całą historię ma pani przed sobą. Tylko że dziś tak nikt nie napisze. Wszyscy uprawiają naukę i gonią za tytułami. W ogóle nie widać, co się dzieje i dlaczego.
Za nami odezwał się huk, śmiech i krzyki. Piasek ogrodowej ścieżki skrzypiał pod naporem stóp. Panna młoda, cała na biało, w białym kapelusiku z woalką, wisząca na panu młodym w czerni, doszła do muru i przyjęła pozę dla fotografa. Niemal w mgnieniu oka zaczęło padać. Ktoś z grupy rozłożył kolorowy parasol w pasy i podał go panu młodemu. Fotograf, młodzieniec w zamszowej kurtce, fotografował i fotografował. Pozostali wesoło gwarzyli (…)